Wady i zalety edukacji domowej – subiektywny przewodnik

Wady i zalety edukacji domowej by Kornelia Orwat

Dzisiaj poruszę temat interesujący dla tych, którzy być może, owszem, zastanawiają się i rozważają, czy przypadkiem nie lepiej byłoby uniezależnić się trochę od szkoły.

Dzisiaj pomówię o wadach i zaletach edukacji domowej.

Na początek mała dygresja. Przyznam, że czasem narzekam na statystyki bloga, na to, że „inni blogerzy to piszą o głupotach i mają grube tysiące odsłon”, a ja – taka mądra i dowcipna (i skromna), a „nikt” mnie nie czyta. No bo (to doprawdy dziwne!) dlaczego frazy najczęściej wyszukiwane w wyszukiwarce Google zaczynają się na „co zrobić”, „jak zrobić”, „sposoby na” i tak dalej? Dlaczego u diaska nikt nie wyszukuje fraz zaczynających się od słów „esencjalizm, epidemia” albo „co robi blogerka”, żeby wspomnieć tylko dwa fragmenty tytułów moich artykułów blogowych?!

No cóż. To retoryczne pytanie pozostawię bez odpowiedzi (tak się chyba robi z pytaniami retorycznymi), a tymczasem napiszę tekst zatytułowany „Wady i zalety edukacji domowej”, z którego wyszukiwarki Google będą z pewnością zadowolone. A już szczególnie zadowoleni będą ludzie wyszukujący informacji na temat wad i zalet edukacji domowej. A zatem:

Wady i zalety edukacji domowej.

Zacznijmy od zalet. O których pisałam wielokrotnie (bo czegóż to ja nie pisałam na temat edukacji domowej), ale ponieważ wszystko płynie i nasza edukacja domowa nie jest wyjątkiem, piszę niniejszym raz jeszcze.

O zaletach edukacji domowej pisałam w artykułach o jakże chwytliwym tytule „Co jest piękne w edukacji domowej?”:

1. Co jest piękne…w edukacji domowej oraz 

2. Co jest piękne… część druga.

No nie mogę! Piękne te tytuły, piękne.

Powtórzmy zatem i uzupełnijmy, tudzież zreinterpretujmy zalety edukacji domowej. Zwróćcie tylko uwagę, drodzy czytelnicy, że to, co piszę, wynika z ponad ośmioletnich doświadczeń naszej rodziny. Takiej, jaka jest (każdy widzi). Praktykującej edukację domową taką, jak… no, każdy widzi, jaką. Mówiąc krótko – nie taką samą, jak inni. Wręcz zupełnie inną. Bo każda rodzina praktykuje swoją edukację domową inaczej. Więc i zalety i wady może w niej widzieć inne.

Uściślam więc. Oto zalety NASZEJ edukacji domowej.

W której jesteśmy już dziewiąty rok, licząc od momentu, gdy formalnie zaczęliśmy edukować dzieci poza szkołą (czyli od pierwszej klasy szkoły podstawowej najstarszego syna, dziś już licealisty).

Nauka i oceny.

1. Dzieci (rodzeństwo) uczą się od siebie nawzajem. Och, jakie to wspaniałe uczucie, obserwować, jak wiele się od siebie uczą, i to nie tylko w wymiarze „szkiełko i oko”, ale i „czucie i wiara”.

2. Dzieci uczą się same, nie czekając, aż im nauczyciel „zada lekcje”. Wiedzą, co mają umieć do egzaminu (jeśli akurat uczą się do egzaminu), i sami sobie organizują naukę. Oraz znajdują potrzebną wiedzę/informacje (lub proszą o pomoc, oczywiście).

3. Dzieci nie uczą się dla ocen (tylko dla egzaminów, hehe, coby je zdać). Oceny to sprawa drugorzędna, a w niektórych przypadkach nawet czwartorzędna.

4. Oceny nie są dla nich źródłem poczucia własnej wartości lub jej braku.

5. Zacierają się granice pomiędzy zabawą, nauką, a pracą.

6. Tworzy się rozróżnienie między „nauką do egzaminów” a nauką tego, co pasjonuje. (Hmm… właściwie trudno nazwać to zaletą, w kontekście tego co w punkcie wyżej. Raczej jest to cecha edukacji domowej.)

7. Dzieci mają więcej okazji i czasu na nauczenie się „prowadzenia domu”.

8. Dzieci mają mnóstwo czasu na zabawę. I naukę tego, co je pasjonuje.

Relacje.

9. Rówieśnicy (ich akceptacja czy poklask) mają mniejszy wpływ na poczucie wartości dzieci. Rodzice i rodzeństwo – większy.

10. Głównymi autorytetami są rodzice, a nie nauczyciele i rówieśnicy.

11. Dzieci nie tracą czasu na nic-nie-wnoszące, a często nawet destrukcyjne, sprawy – nazwijmy je – towarzyskie. Czyli takie wiecie, ploteczki, spojrzenia, intrygi… A ten to, a tamta tamto, a on powiedział, a ona popatrzyła, a on ze mną nie chce, a ona bardziej lubi tamtą… i tak dalej. Coś jak na Facebooku (rety, przecież dzieci dzisiaj też mają Facebooka!) albo w biurze – jeśli ktoś pracował, to wie o co chodzi i dlatego woli pracę zdalną. Prawdopodobnie.

12. Relacje z rodzeństwem są zazwyczaj lepsze. Co nie znaczy, że nie bywają burzliwe.

13. W ogóle relacje z najbliższą rodziną mają większe szanse na bycie lepszymi, ze względu na ilość spędzanego razem czasu (czasu na budujące rozmowy, na kłótnie, na godzenie się, na wspólną pracę i zabawę).

14. Po prostu jesteśmy razem, w rodzinie. Dużo czasu razem. Co jest i zaletą, i wadą jednocześnie.

Rodzice.

15. Edukacja domowa zmusza rodziców do ciągłej nauki, do samorozwoju, do doskonalenia umiejętności wychowawczych, pedagogicznych, antypedagogicznych i tak dalej.

16. Nie musimy dzieciom kupować wyprawek szkolnych. Ani modnych gadżetów, „bo inni w szkole już mają, a ja nie”.*

17. Nie musimy kupować podręczników. Nie musimy też korzystać z podręczników. Jednak od kilku lat szkoła nam je wypożycza, więc korzystamy, jak najbardziej (dzieci korzystają). W LO tego przywileju nie mamy, więc podręczniki kupiliśmy, bo jednak łatwiej jest się przygotowywać do egzaminów, gdy ma się podręczniki. Taki system, sorry Winnetou. Ale można bez. Musu nie ma.

18. Nie musimy płacić różnych wpisowych, komitetów rodzicielskich i innych tego typu składek. (Płacimy oczywiście za inne rzeczy, takie jak balety, skrzypce, kursy na Udemy i tony książek, ale za to płacą również rodzice dzieci „szkolnych”.)

19. Nie musimy chodzić na zebrania rodzicielskie i angażować się w szkolne problemy typu „Pani od przyrody robi za często klasówki” lub „Łukasz z trzeciej be dokucza Antkowi z drugiej a”. Tak. I nie musimy (chociaż oczywiście możemy!) brać udziału w lekcjach online w czasie narodowej kwarantanny ani logować się do Librusa. Rany, ja nawet nie wiem, jak wygląda Librus!

20. Możemy razem z dziećmi zdecydować, na jakie zajęcia i lekcje będą chodzić. Nikt nam nie narzuca zajęć obowiązkowych trwających po sześć – osiem godzin dziennie.

21. Mogę dokonywać dziwacznych odkryć na temat tego, co NIE jest piękne w chodzeniu do szkoły. I tak – podtrzymuję to, co napisałam w 2015 roku. Nie jest piękne to, że szkoła NIE UCZY nas samodzielności w zarządzaniu swoim czasem. Nie uczy nas życia w rodzinie. I wychodzimy ze szkół, w których spędzaliśmy po sześć – osiem godzin dziennie przez minimum dwanaście lat, i nie umiemy. Nie umiemy być panią domu, nie umiemy być mamą, tatą, mężem, żoną. Taka jest smutna prawda, że uczymy się tego na błędach.

22. Nie musimy wstawać skoro świt. Nie musimy się też ciągle śpieszyć. Chociaż to akurat zależy od tego, jak sobie zorganizujemy czas. A znów to, że nie musimy wstawać skoro świt, jest w równym stopniu zaletą edukacji domowej, jak i jej wadą.

A zatem teraz przedstawię wady edukacji domowej.

O wadach również już na tych łamach pisałam, choć użyłam określenia „trudności”, zamiast wady. Tak się zastanawiam, czy można rzeczywiście utożsamiać jedno z drugim?

Trudności w edukacji domowej są przedmiotem całego cyklu artykułów, który zaczęłam pisać. Główny tekst nosi tytuł:

1. Co jest trudne w edukacji domowej? a kolejne, rozwijające temat, to:

2. Decyzja o edukacji domowej

3. Odszkalnianie

4. Organizacja i koordynacja (akurat tutaj tytuł artykułu brzmi: „Nowy rok! I to jaki? No to co? Planujemy?” i to by było na tyle, jeśli chodzi o frazy kluczowe dla wyszukiwarek Google.)

5. Odpoczynek i czas dla siebie („Co to jest wychodne i dlaczego jest takie ważne?”)

A więc trudności. Ale czy wady?

Nie. Raczej nie, ponieważ gdyby ktoś mnie zapytał o wady edukacji domowej, to NIE odpowiedziałabym, że jest nią fakt, że trzeba podjąć trudną decyzję i jeszcze tłumaczyć się z niej innym. Gdyby ktoś zapytał mnie o wady edukacji domowej, odpowiedziałabym, że…

Nie no. Edukacja domowa nie ma wad. Nie znajduję.

Ale niech będzie. Tytuł „Wady i zalety edukacji domowej” zobowiązuje. Wady muszą się znaleźć. I jedną z nich będzie zaleta. Zaleta numer 6., czyli fakt, że jesteśmy razem. Dużo czasu razem.

Co sprawia, że więcej się kłócimy, więcej dyskutujemy, no… jest ogólnie głośniej, weselej i bardziej rodzinnie (pamiętacie film „Moje wielkie greckie wesele?”). I bardziej męcząco.

Co implikuje też trudności takie jak niemożność znalezienia czasu dla siebie, ciszy i spokoju (zwłaszcza, gdy ma się dzieci więcej niż jedno i w dodatku drobnicę). Co powoduje, że jesteśmy narażone (my, mamy w edukacji domowej, ale mogą to być też tatusiowie, jeśli to oni są – przepraszam panów, ale wygodniej mi użyć tu skrótu myślowego – mamami w edukacji domowej) na wypalenie zawodowe.

No dobrze, znalazłam te wady. Oto one:

1. Zazwyczaj jedno z nas – rodziców – musi zrezygnować z pracy zawodowej, albo też musimy zorganizować tę pracę tak, by pogodzić ją z edukacją domową dzieci.

2. To z nas, rodziców, które jest odpowiedzialne za edukację domową, narażone jest na ryzyko wypalenia zawodowego. Gdyż z przyczyn technicznych (jeden zarabia kasę, drugi jest mamą w edukacji domowej lub odwrotnie), odpowiedzialność ta najczęściej NIE rozkłada się równomiernie.

3. Nie możemy pozbyć się dzieci z domu na pięć – osiem godzin dziennie, chyba że mamy zaprzyjaźnioną mamę w edukacji domowej, która przygarnie nasze dzieci choć raz na tydzień w zamian za to, że my przygarniemy jej dzieci również raz na tydzień.

4. Musimy samodzielnie planować czas dla swoich dzieci (szkoła za nas tego nie zrobi). Tudzież dzieci muszą planować sobie ten czas same lub z naszą pomocą. (Patrz zaleta nr 21. Bo to, co dla jednych jest zaletą, dla innych może być wadą!)

5. Musimy wyganiać dzieci na dwór (lub na pole, jeśli mieszkacie w Małopolsce albo macie męża z Krzeszowic), bo zazwyczaj w domu im jest tak dobrze, że nie chcą z niego wychodzić. Gdyby chodziły do szkoły, to siłą rzeczy musiałyby przejść przez dwór albo pole (albo ulicę czy park), by się do niej dostać. Więc jakiś tam spacer miałyby zaliczony.

6. Musimy namawiać dzieci na różnorakie zajęcia poza domem, jeśli trafią nam się egzemplarze typu „domator”, „samowystarczalny” (czytaj „ja sam, ja sam, wszystko sam, bo wolę uczyć się na własnych błędach niż na cudzych”) lub „wolę iść na rower” (zamiast zapisać się do klubu sportowego).

7. Ciąży na nas, rodzicach, odpowiedzialność za „realizację podstawy programowej”, jak to się ładnie nazywa, a co oznacza ni mniej, ni więcej, że świecimy oczami za dziecko (lub, co gorsza, nastolatka!), które nie umie. Na egzamin nie umie. Czegoś tam. Na przykład definicji specyfiki myślenia filozoficznego (I LO) albo pięter lasu (III SP). No ale… rodzice dzieci szkolnych też świecą. Może jeszcze bardziej, i za inne rzeczy?

8. Nie możemy przewracać oczami i mówić z rezygnacją: „Czego ONI was w tych szkołach uczą?!” tudzież „JAK oni was w tych szkołach uczą?!” i „TEGO was w szkole nie uczyli?!”

9. Żyjemy w poczuciu, że wszystko, co dzieci umieją lub nie umieją, robią lub nie robią, i w ogóle – jak się zachowują, wynika TYLKO I WYŁĄCZNIE z tego, jak wychowujemy i jak uczymy (bo choć w istocie to dzieci same się uczą, jednak my jako rodzice mamy wpływ na to, jak to robią, czy umieją to robić i tak dalej…). Nic nie możemy zwalić na szkołę.

10. I wada, która jest jednocześnie zaletą (numer 14.), czyli fakt, że nie musimy wstawać skoro świt. No więc skoro nie musimy, to nie wstajemy. I to jest oczywiście bardzo miłe, ale na dłuższą metę niepraktyczne. Bo zegar biologiczny nam się przestawia na nocne markowanie i to też jest niepraktyczne. Z nocnym markowaniem oczywiście walczymy, ale jest to walka trudna, bo nie można ani na chwilę stracić z oczu celu, czyli „O 22.00 jesteście w łóżkach a o 22.30 gasicie światło”. Wystarczy jeden nieostrożny ruch i już okazuje się, że nie wiadomo kiedy zrobiła się 23.00, a my oglądamy „Jak wytresować smoka 2” po raz trzeci. Jedyne co mnie pociesza to fakt, że zawsze możemy głosić, że jesteśmy „sowami” i co komu do tego.

Przepraszam, czy ja przypadkiem nie napisałam, że edukacja domowa nie ma wad?

No tak. Miłość jest ślepa, ale czego się nie robi dla czytelników?

* Najstarszy na pytanie Babci, czy nie chciałby na szesnaste urodziny dostać smartfona (bo ma zwykłą komórkę do dzwonienia), odpowiedział, że wolałby akordeon.

Autor: Kornelia Orwat

To ja. Kornelia zwana Werką, żona męża i mama trójki nastolatków: absolwenta liceum, licealisty i siódmoklasistki. Od 2011 roku tkwię w szaleństwie zwanym edukacją domową. Lubię pisać (nie tylko bloga), spacerować, robić na drutach i szydełkować. Uczę się korekty tekstu i bycia minimalistką. Czasami śpiewam w chórze. Jestem autorką dwóch książek o edukacji domowej: „Droga w nieznane? Edukacja domowa dla początkujących” i „Edukacja domowa niejedno ma imię. Mentorzy edukacji”.

13 komentarzy

  1. Kornelia, zabrakło jedynej prawdziwej wady. Albo nie doczytałam, bo jestem mega zmęczona.
    W DOMU JEST WIECZNIE BAŁAGAN.
    Nie zmywamy się na kilka godzin. Jesteśmy w domu i go eksploatujemy. Mydło na umywalce, deska posikana, papier szybko się kończy, ciągle ktoś chce pić i kubek zostawia itd, itd.
    A skoro tego nie napisałaś, to jest dla mnie nadzieja!!! Jest dla mnie nadzieja, że masz starsze dzieci i ten mój bałagan kiedyś się skończy. Bo Ty już o tym zapomniałaś po prostu, prawda???

    1. Haha! Faktycznie! Zapomniałam o tym! A miałam dopisać zdanie – wezwanie: „Czy o czymś zapomniałam?” No ale mogę liczyć na czujność czytelniczek 🙂
      I wiesz, masz rację, że im dzieci starsze to mniejszy bałagan, ale też chyba się trochę przyzwyczajamy. Ja chyba coraz więcej pokory przejawiam (zwłaszcza jeśli chodzi o przedpokój – buty, czapki, kurtki, plecaki, brrr! i zaczynam działać na zasadzie „Sprząta ten komu przeszkadza”, ale też mamy powyznaczane kto za co odpowiada i jakoś powoli, bardzo powoli to idzie.
      A kubki to mega temat 🙂 Kiedyś liczyłam ile dziennie nam schodzi, ale przestałam.
      No ale jak zauważyłaś, ten wieczny bałagan oznacza, że MY W DOMU MIESZKAMY! I to jest świetne.
      Dziękuję i jak jeszcze coś ci się przypomni, to pisz!

    2. Jaki bałagan?
      Gdy dziecię młodsze, a w domu dwóch dorosłych pedantów, to nie ma bałaganu, bo… nie ma 😉
      A gdy dziecię starsze, to bałagan zamykamy w jego pokoju 😉

    3. Właśnie w tym cały problem! Pedantyzm. Gdyby mó mąz takowym nie był, pewnie byłoby łatwiej. Ale wiem, jak go bałagan męczy. Mnie zresztą też, ale nie aż tak. Ten człowiek zajeżdża się w robocie, żebyśmy mogli sobie w ed być, więc nie będę słuchać tych krzykaczy, że jak chłopu przeszkadza, to niech sobie sprząta. Mój mąż w bałaganie nie zje. Mogę mu podać obiad wśród kartek, wycinanek itd. On zanim zacznie jeść, będzie sprzątał. Ja jestem leniuchem i nie znoszę sprzątać cały dzień. Książkę bym chętniej poczytała! Ale cóż zrobić, MIŁOŚĆ!

  2. Mam tylko uwagę odnośnie pracy, bo to akurat ważny dla mnie aspekt. To nie jest tak, że jeden z rodziców musi zrezygnować z pracy i bierze na siebie 100% edukacji. Nie wyobrażam sobie, że miałabym zrezygnować z pracy (bo ją po prostu bardzo lubię) lub że miałabym oddać frajdę uczenia dzieci mężowi (bo po prostu bardzo to lubię). U mnie jest podział pół na pół, zarówno jeśli chodzi o pracę, jak i edukację. Kto powiedział, że trzeba pracować 8 godzin dziennie? Można cztery, jeśli wybierzesz taki model biznesowy, że się wszystko spina. Polecam, bo dobrze móc wyjść sobie do biura (w tej samej kamienicy) na te 4 godziny i odpocząć od domu, a potem przez 4 godziny mieć siłę i energię na robienie różnych fajnych rzeczy z dziećmi :). A resztę czasu spędzać w komplecie.

    1. Dziękuję Aniu, to ważny komentarz. Jest mi trudno opisywać i brać pod uwagę wszystkie możliwe sytuacje i „konfiguracje”, jeśli chodzi o to, kto pracuje a kto zajmuje się dziećmi, i wiem, że to jest bardzo różnie, na zmianę itd. Tak jak u Was na przykład. Dlatego dodałam to zastrzeżenie na temat „konieczności takiego zorganizowania tej pracy, by pogodzić ją z edukacją domową dzieci”. Ale faktycznie może niepotrzebnie ujęłam to jako „konieczność rezygnacji z pracy jednego z rodziców”? Na swoje usprawiedliwienie mam to, że tekst jest ujęciem subiektywnym, na przykładzie naszej ED Tym cenniejszy Twój komentarz!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *