Wady edukacji domowej raz jeszcze

Wady edukacji domowej by Kornelia Orwat

Poprzedni mój tekst o wadach i zaletach edukacji domowej zasiał we mnie ziarenko, które kiełkowało przez cały tydzień. Ziarenko niepewności, czy aby na pewno wyczerpałam temat.

Zwłaszcza temat wad edukacji domowej.

No bo zaraz po publikacji koleżanka mi napisała w komentarzu, że zapomniałam wspomnieć o bałaganie, który – gdy mamy edukację domową – jest niesprzątalny i nieusuwalny, po czym zaczęłam myśleć, że jak to możliwe, żebym nie widziała więcej wad w edukacji domowej? Jak to możliwe, żebym widziała tylko takie wady a rebours, czyli de facto zalety?

Wydało mi się to szczególnie dziwne z uwagi na to, przecież często gęsto wkurzam się na różne rzeczy związane z domem i dziećmi, a więc z edukacją domową (w tym na bałagan). Prawda jest też taka, że nie raz i nie dwa miałam ochotę z domu wyjść i nie wracać (trzasnąwszy uprzednio porządnie drzwiami). Przyznać też muszę, że dość często myślę o tym, czy nie lepiej byłoby zrezygnować z edukacji domowej… Zdarzało mi się też zastanawiać nad tym, czy edukacja domowa jest na pewno dla mnie. Bywało, że miałam dość.

Słowem, jak tak przeglądam archiwalne wpisy na niniejszym blogu, to tekstów, w których narzekam na edukację domową jest chyba więcej niż tych, w których ją chwalę!

Okazuje się, że istnieją wady edukacji domowej, oj istnieją.

I wyszło szydło (a raczej moja skleroza) z worka. Bo tak naprawdę od początku istnienia tego bloga nie ukrywałam, że piszę go właśnie po to. Po to, by ponarzekać, by pokazać, że edukacja domowa to nie tylko spijanie sobie nektaru z dzióbków (to W OGÓLE nie jest spijanie nektaru z dzióbków!). Aż tu nagle, jak przychodzi co do czego, to nie umiem wymienić marnych dwudziestu wad edukacji domowej! O nie! Co to, to nie! Ja? Ja nie umiem?!

No więc myślałam i myślałam, i wymyśliłam! Wymyśliłam pięć kolejnych wad edukacji domowej (Oj tam, oj tam, o jednej przypomniała mi Agnieszka z EduRodzinki, a pozostałe cztery to razem z tymi z poprzedniego artykułu daje czternaście, a nie dwadzieścia, ale dobre i to, nie? A poza tym, na pewno jeszcze coś razem wymyślimy.)

Wady edukacji domowej cześć druga:

1. W edukacji domowej mamy w domu wieczny bałagan.

Co jest naturalną konsekwencją tego, że w domu naszym mieszkamy, a nie tylko nocujemy. Oraz tego, że mamy dzieci. Moja Mama lubi przytaczać stare, ludowe porzekadło: „Kto ma pszczoły, ten ma miód, kto ma dzieci, ten ma s…d” (Czy rzeczywiście powinnam wykropkowywać ten stary ludowy wyraz?) Innymi słowy, bałagan jest nieodłącznym aspektem życia w edukacji domowej i kto się nie przyzwyczai, ten trąba.

U nas w domu porządek występuje tylko w jednej sytuacji: Kiedy akurat mamy świeżo posprzątane.

A świeżo posprzątane mamy wtedy, kiedy posprzątamy, czyli: 1. Kiedy mają przyjechać goście. 2. Kiedy ma przyjść ksiądz po kolędzie. 3. Kiedy jest Wielka Sobota. 4. Kiedy jest Wigilia Bożego Narodzenia. 5. Kiedy już nie mogę na to patrzeć.

Numer 5. zdarza się dość często. Częściej niż ksiądz po kolędzie, niż goście, Wigilia czy Wielkanoc. No i całe szczęście, bo inaczej… no, nie wiem, jak by to wszystko wyglądało!

2. W edukacji domowej nie dysponujemy narzędziami przymusu motywacyjnymi takimi jak klasówki, kartkówki i oceny.

Szkolne dziecko mówi na przykład, że czegoś się musi nauczyć, bo ma sprawdzian. A dziecko w edukacji domowej? MUSI? A po co? A co mu ta nauka da? A do czego ta wiedza mu się przyda? Do egzaminu? Wolne żarty!

Dla dziecka w edukacji domowej motywacja do nauki może być tylko jedna. Praktyczna przydatność wiedzy. Jej fajność i interesującość. (Nie ma takich słów? Już są!). Dzieci w edukacji domowej nie rozumieją stwierdzenia: Musisz się uczyć tego czy tego, bo jest to (czy tamto) w podstawie programowej. No… chyba, że jesteś rodzicem, które umie jakoś sprytnie przekonać dzieci do tego, że wiedza wymagana przez podstawę programową jest fajna, interesująca i ma walory praktyczne. Nooo, w takim przypadku… Chapeau bas!

W naszym przypadku z pomocą przychodzą same dzieci, które proponują, co następuje:

Mamo, a może powiesz, że jak zrobię ćwiczenia z angielskiego, to będę miał bonusik?

Cyryl, lat 13

(Bonusik oznacza dodatkowe granie na komputerze, które normalnie jest wydzielone do jednego razu/dnia w tygodniu.)

Sytuację ratuje też fakt, że istotnie, jakaś część wiedzy wymagana przez podstawę programową jest fajna i interesująca, więc chociaż niektóre egzaminy zdaje się „nam” stosunkowo łatwo.

A w ogóle to w edukacji domowej nie lubimy, kiedy „trzeba się uczyć”, bo nie chcemy, by nauka była kojarzona z czymś nieprzyjemnym. Przecież fajnie jest się uczyć różnych rzeczy, prawda?

Prawda. Dopóki nie wejdziemy w tak zwany wiek szkolny i nie zostaniemy objęci tak zwanym obowiązkiem szkolnym. (Tutaj powinien być rysunek nagrobka z tabliczką z napisem: „Tu leży pogrzebana radość uczenia się.”)

Ale miałam pisać o wadach edukacji domowej, a nie szkoły. No, wyszło jak zawsze.

3. W edukacji domowej trudno jest utrzymać regularny rytm dnia.

Jasne, że to zależy. Zależy od ludzi. Bo jeden rodzic (na pewno nie ja) będzie miał cały dzień rozpisany co do minuty i nie ma zmiłuj, a drugi (tak, to ja) nawet jak rozpisze, to nie ma zmiłuj – zawsze coś mu „wyskoczy”.

I czasem myślę, że te plany lekcji w szkole, te dzwonki i narzędzia przymusu motywacyjne, takie jak klasówki, kartkówki i oceny to nie jest taka głupia rzecz. I zamieniam się wtedy w kaprala i gromkim głosem krzyczę: Baczność! Cisza! Ty robisz to, ty to, a ty to! JUŻ!

A wtedy dziatwa nieco (nieco, bo jednak mnie już trochę znają) zaskoczona cichnie, słucha i… robi. Albo nie robi. Jak ten pies burmistrza Wąchocka*, kurczę blade. Ale jeśli nie robi, to znów zamieniam się w kaprala. Albo, dla odmiany, w biedną mamusię („Proszę, zróbcie to już i mnie nie denerwujcie.”). Ale zdaje się, że odbiegłam od tematu, którym był rytm dnia, a nie sprzątanie (o bałaganie jest punkt 1., jakby co).

4. W edukacji domowej dzieci mało piszą ręcznie, co sprawia, że są w tym pisaniu mniej biegłe.

Ale „mniej biegłe” nie oznacza, że nie umieją pisać. Owszem, umieją, ale robią to wolniej (mówię tu oczywiście o naszych dzieciach, za inne nie ręczę). Przyczyna jest prozaiczna. Po prostu w domu dzieci mniej piszą. W szkole – piszą nieustannie. I pozwolę sobie tutaj poddać w wątpliwość zasadność tego pisania. Nie uważam bynajmniej, żeby było w ogóle niepotrzebne. Ale czy w czasach, gdy piszemy głównie na klawiaturze (albo i nie, bo możemy tekst podyktować naszemu smartfonowi), szybkie pisanie ręczne jest aż tak ważną umiejętnością?

Jakkolwiek by nie patrzeć, tę trudność zmobilizowania dzieci do pisania uważam za wadę. Choć oczywiście są dzieci, które lubią pisać (jak nasza najmłodsza), i wtedy nie ma problemu.

5. I wiecie co? Zapomniałam o największej wadzie edukacji domowej! Są nią egzaminy!

To znaczy – egzaminy same w sobie nie byłyby takie złe, bo stanowią okazję do spotkania z ciekawymi ludźmi, jakimi bez wątpienia są nauczyciele (Nie żartuję! KAŻDY człowiek jest ciekawy, a nauczyciel też człowiek!), ale to, co jest złe w egzaminach, to… zgadnijcie, co?

Tak! Zgadliście! Podstawa programowa i oceny! Egzaminy byłyby lepsze, gdyby nie opierały się na relacji „śledczy – przesłuchiwany”, tylko na relacji „mistrz – uczeń”. I nie powiem, nauczyciele się na egzaminach starają, chcą być „mistrzami”, lecz zawsze staje między uczniem a mistrzem PODSTAWA PROGRAMOWA, która wszystko psuje. Co robić?

Nic. Żyć. Uczyć się, zdawać te egzaminy. Kochać edukację domową nie za coś, lecz pomimo czegoś.

I tym, jak zwykle, optymistycznym (lub, jeśli kto woli – konformistycznym) akcentem kończę. Jeśli Wam się jakaś jeszcze wada edukacji domowej przypomni, proszę o komentarz!

*Pies burmistrza Wąchocka jest bardzo inteligentny: Kiedy burmistrz mówi: „Burek, chodź!” albo „Burek, nie chodź!”, to Burek idzie, albo nie idzie.

Autor: Kornelia Orwat

To ja. Kornelia zwana Werką, żona męża i mama trójki: absolwenta liceum (pracującego jako grafik 3D), licealisty i ósmoklasistki. Od 2011 roku tkwię w szaleństwie zwanym edukacją domową. Uczę się korekty tekstu i bycia minimalistką. Czasami śpiewam w chórze. Jestem też autorką jednego z pierwszych w Polsce blogów na temat idei zero waste (www.odsmiecownia.pl) i dwóch książek o edukacji domowej: „Droga w nieznane? Edukacja domowa dla początkujących” i „Edukacja domowa niejedno ma imię. Mentorzy edukacji”.

10 komentarzy

  1. Cześć, Kornelio. Podzielę się swoim własnym doświadczeniem, czyli doświadczeniem mamy, której dziecko wróciło do tradycyjnej edukacji. Wojtek jest w pierwszej klasie liceum. Tuż po rozpoczęciu roku szkolnego postanowiłam trzymać się jak najdalej od nauczycieli (dając im pełnię zaufania) oraz jak najbliżej pani pedagog i pani psycholog. Ta strategia zdała egzamin – odbyłam kilka długich rozmów z obiema paniami, wspólnie próbowałyśmy zaradzić różnym problemom. Na jednym z pierwszych takich spotkań usłyszałam pytanie, które nazwałabym „podręcznikowym” w takich sytuacjach, czyli takim, które z całą pewnością padnie i nie będzie wiadomo, co odpowiedzieć. To pytanie brzmiało: „Czy jak Wojtek był w ED to robiliście mu takie PRAWDZIWE testy i sprawdziany, na czas i na ocenę?”. Kiedy je usłyszałam, przez ułamek sekundy miałam ochotę wymyślić jakieś kłamstewko. Po chwili jednak przemogłam się i powiedziałam: „Nie, nie robiliśmy mu prawie żadnych sprawdzianów, Nie da się w warunkach domowych odtworzyć warunków prawdziwego szkolnego sprawdzianu i postawić prawdziwej szkolnej oceny”. Osoby, które nie zetknęły się z ED często nie są w stanie zrozumieć, że może istnieć bardzo efektywna nauka bez ocen i sprawdzianów. Tak więc podpisuję się obiema rękami pod Twoim nr 5. Poza tym uważam, że dotyczy on również tradycyjnej edukacji.
    Pozdrawiam serdecznie całą Twoją rodzinę.

    1. Magdo! Dziękuję bardzo za ten komentarz! Bardzo byłam ciekawa jak Wojtkowi jest w szkole. Ale wiesz co? To pytanie o sprawdziany „na czas i ocenę” to mnie normalnie rozwaliło! Naprawdę nauczyciele wciąż wierzą w pozytywne efekty takiego „uczenia”? Szok. Naprawdę od co najmniej czterdziestu lat (bo tyle lat temu chodziłam do szkoły) NIC się w tej kwestii nie zmieniło?
      Pozdrawiam Was wszystkich i do zobaczenia na tej naszej zaległej kawie 🙂

  2. Obawiam się, że powyższą listę należy skrócić o ostatni punkt. W kraju, gdzie mamy wybór między ED , a maszynką do masowego mielenia mózgów, egzaminy wydają się zaletą wobec szkolnego systemu sprawdzianów. Podstawa programowa zaś, jest wadą przymusu edukacji, a nie ED.

    1. Haha! No tak, właśnie też to napisałam, że miało być o wadach ED a wyszło mi o wadach systemu… Ale zgadzam się, że traktowanie egzaminów jako wady ED jest dyskusyjne. Wrzuciłam je do wad, bo pomyślałam, że gdybym miała wybierać (pomarzyć) to wolałabym, by ED uwolniono (nie narzucano nam egzaminów obowiązkowo). Ale faktycznie to pikuś w porównaniu z codziennym maglem klasówek i kartkówek. Pozdrawiam!

    1. Marto, ja wiem, że pisanie jest ważne dla rozwoju mózgu, i dlatego ubolewam że tak trudno dzieci zmobilizować w ED do pisania, jeśli trafią się egzemplarze, które tego nie lubią. Z drugiej strony – ciekawe ile trzeba tego pisania, by mózg rozwijać? Czy ktoś wie, jakie są te optymalne „dawki”? Może niekoniecznie trzeba pisać aż tak dużo, jak ma to miejsce w szkole? I czy my, dorośli, tak dużo piszemy ręcznie?

  3. Niestety edukacja nie może polegać na tym, że dzieci robią tylko to co lubią i czasami powinny robić to na co nie mają najmniejszej ochoty. Pod tym względem łatwiej jest coś wyegzekwować przez panią w szkole niż
    mamusię lub tatusia w domu.

    Ile piszą dorośli. Są tacy co nie czytają i nie piszą (ani ręcznie ani maszynowo), jedyna przygoda z piórem to podpis pod jakimś formularzem. Dorosłym co się miało wykształcić to się już wykształciło (albo i nie). Dzieci mają wszystko przed sobą

    Zacytuję fragment wywiadu z panią Anną Jeziorną z Fundacji Sztuka Kaligrafii,” Wprowadzenie do szkół „ćwiczeniówek” sprawiło, że dzieci piszą mniej, a to jest wręcz katastrofa.
    Proces ręcznego pisania kształtuje mózg i nie da się go niczym innym zastąpić. Owszem, są próby zastąpienia pisania lepieniem, szydełkowaniem i innymi ćwiczeniami manualnymi, ale badania pokazują, że żadne substytuty nie są w stanie zastąpić ręcznego stawiania liter. Ręczne pisanie stymuluje obszary odpowiedzialne za kojarzenie, procesy poznawcze, pamięć, orientację przestrzenną, kreatywność, wszystkie te cechy, które sprawiają, że jesteśmy stworzeniami myślącymi krytycznie.(..)
    Ręczne pisanie to najtańszy, najbardziej powszechny i najbardziej efektywny trening dla naszego mózgu”

  4. Odnośnie pisania (przez dorosłych): pewnie dorośli nie piszą. Dawno temu, kiedy zachłysnęłam się pisaniem na komputerze, nawet gdy pisałam coś na kartce, to odruchowo chciałam kliknąć „Zapisz”. Teraz wróciłam do pisania odręcznego i piszę dużo, głównie dlatego, że uczę się języków obcych. I piszę słówka, przepisuję zdania z ćwiczeń, piszę odręcznie wypracowania. Myślę, że to dużo daje.

    1. Ruda cieszę się że Cię widzę! Ja też piszę odręcznie, nie jakoś dużo, ale jednak, i mam wrażenie że mój mózg się niecierpliwi, że chciałby szybciej, na klawiaturze, a tutaj musi czekać aż wysmaruję te litery. I to jest ciekawe, że jeśli chcę pisać ładnie, to muszę zwolnić i to wymaga ode mnie cierpliwości, wysiłku. No i to jest pytanie, jak dzieci do tego wysiłku zachęcić… Oczywiście nie mówię o tych, które łapią za kartkę i ołówek zaraz po przebudzeniu 🙂

  5. A co z brakiem czasu dla siebie, bez dzieci? Nie uważasz tego za wadę ed? Czy jakoś udaje się to regularnie wygospodarować?
    Ja uprawiam przymusową ED spowodowaną zamknięciem szkół w skutek pandemii, pracując z domu na cały etat. Lubię moje dzieci i z nimi być, ale ponieważ nie mogę w ciągu dnia skupić się porządnie ani na pracy ani na dzieciach, bo to wszystko się miesza – zajmuje mi to dużo więcej czasu niż w normalnych warunkach i zupełnie nie mam czasu dla siebie, na takie zwykłe bycie z samą sobą, zebranie myśli, zjedzenie w ciszy obiadu, pójście na jogging (choć ostatnio już tak za tym zatęskniłam i tak dotkliwie mnie zabolało tajemnicze skurczenie się wszystkich ubrań, że zaczęłam chodzić biegać o 22, co nie jest też takie super bezpieczne). Jak sobie radzić z tym brakiem przestrzeni na własne potrzeby? Bo jednak szkoła jako placówka bardziej opiekuńcza niż edukacyjna dawała ten luksus, że po odprowadzeniu rano syna miałam jeszcze godzinę albo dwie przed pracą żeby poćwiczyć, poczytać, nauczyć się czegoś czy iść z partnerem na śniadanie. A teraz… no, nie ma jak…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *