Social media. Dlaczego mówię im „NIE”

social media dlaczego mówię im NIE by Kornelia Orwat

Tytułem wstępu: W rzucaniu social mediów mam niejaką wprawę, gdyż kiedyś już usunęłam konto na Facebooku. Po czym znów je założyłam. Po czym zrobiłam masę szkoleń i przeczytałam masę ebooków o tym, jak rozwijać social media i jakie to fantastyczne! Jak wspaniale rozwija twój biznes!

Tytułem drugiego wstępu: mam tyle lat, że doskonale pamiętam świat nie tylko bez Facebooka, Instagrama i TikToka, ale w ogóle bez Internetu! I wiem, że trudno może być wam to sobie wyobrazić, ale nasze rodzone dzieci, nastolatki, też wspomniane wyżej platformy znają tylko ze słyszenia i sporadycznego podglądania działań innych osób.

Internet znają. Bez obaw.

Social media (zwane dalej SM) – dlaczego jestem na NIE? Pomijając to, co wszyscy wiemy, czyli że uzależniają.

Więc jestem na NIE, bo znam mechanizm działania SM od podszewki, bo po pierwsze, jako blogerka, musiałam walczyć o zasięgi i uczyłam się, jak to zrobić, a po drugie, kiedy już przestałam walczyć o zasięgi, przeczytałam dwie książki napisane przez panów, którzy… znają SM jeszcze bardziej od podszewki*.


* Pierwsza z tych książek to „Wielka czwórka. Ukryte DNA: Amazon, Apple, Facebook i Google” Scotta Gallowaya, a druga to „Dziesięć powodów, dla których powinieneś natychmiast usunąć swoje konta z mediów społecznościowych” Jarona Laniera


Zaczynamy. Jeśli chcesz, możesz przeskoczyć od razu na koniec tego artykułu, tam, w szarej ramce, jest wersja skrócona z myślą o czytelnikach, którzy SM nie znają i nie chcą znać (i dobrze!).

Bloger i jakikolwiek użytkownik, który chce rozwijać swoje konto na SM, musi tworzyć treści wzbudzające zaangażowanie, czyli lajki, komentarze i udostępnienia, czyli treści, które są:

Po pierwsze: zabawne, czyli często głupkowate, a rzadziej – inteligentne.

Po drugie: inspirujące, czyli często mało oryginalne i powtarzalne, a rzadziej – naprawdę inspirujące.

Po trzecie: pouczające w kwestiach, w których o pouczenie wcale nie prosiliśmy, albo o których za chwilę i tak zapomnimy.

Po czwarte: motywujące, czyli dające nam kopa do działania na jakieś trzy minuty, ba! co ja mówię! na trzy sekundy, bo do następnego motywującego/inspirującego/pouczającego/zabawnego wpisu.

Po piąte i istotne szczególnie w przypadku Instagrama: ładne, piękne, czyli wzbudzajace nasz podziw, cieszące oko, a na dłuższą metę wpędzające we frustrację a nawet depresję. Bo my takich ładnych zdjęć nie umiemy, w takie ładne miejsca nie jeździmy, takich ładnych domów nie mamy i tak dalej… (piszą o tym nawet w Vogue! i całkiem sensownie piszą)

A przy tym najlepiej, jak są:

a) kontrowersyjne, b) osobiste, c) odnoszące się do podstawowych potrzeb czy wręcz instynktów. Czyli na przykład treści, które obnażają naszą prywatność i w których pokazujemy nasze „bebechy”, tudzież prowokujemy niekończące się i nieprowadzące do niczego poza frustracją dyskusje.

Dodatkowo, żeby pobudzić wspomniane zaangażowanie, pod każdym wpisem trzeba dodawać coś, co się nazywa z angielska CTA, czyli Call To Action. Czyli wezwanie do działania: Polub! Udostępnij! Skomentuj! Co o tym sądzisz? A jak jest u Ciebie? A ty? Co wolisz, kawę czy herbatę? Napisz TAK/NIE! Zapisz się na mój nowy kurs! Zobacz nowy wpis! I tak dalej.

Dodatkowo, żeby pobudzić wspomniane zaangażowanie, trzeba lajkować, komentować i udostępniać wpisy innych użytkowników, po to, by cię polubili lub znielubili na tyle, żeby zechcieć lajkować (albo hejtować, bo hejt jest niesamowicie nośny w SM) twoje wpisy.

No i wszystko fajnie, nie musicie mi dziękować za wiedzę, za którą zapłaciłam ciężkie pieniądze, i którą wam tutaj niniejszym udostępniam z dobrego serca. Proszę bardzo, biegnijcie rozwijać swoje konta.

Tylko że… Tylko że ja, mając tę wiedzę i wdrażając ją przez jakiś czas w życie, uświadomiłam sobie (a wspomniane wyżej książki jeszcze mnie dodatkowo oświeciły), że:

Bloger i jakikolwiek użytkownik, który chce rozwijać swoje konto na SM, staje się narzędziem do publikowania fajnych treści oraz do lajkowania, komentowania i udostępniania.

Narzędziem darmowym! Jako blogerka stałam się darmowym narzędziem w rękach właścicieli social mediów, a jeśli do tego płaciłam im za zwiększanie zasięgów moich wpisów, czyli za reklamę, to oprócz moich treści i zaangażowania moich czytelników, dostawali moją kasę!!!

Tutaj możesz już przeskoczyć na koniec, do wersji skróconej, w szarej ramce, jeśli chcesz. Ale możesz czytać dalej, bedzie ciekawie.

W dodatku przyczyniałam się do tego, że inni użytkownicy SM też stawali się takim narzędziem! Bo im więcej osób nasz wpis lajkuje, komentuje i udostępnia, tym bardziej lubią nasz wpis zwierzątka zwane algorytmami i… tym więcej osób nasz wpis polubia, udostępnia, komentuje, i tak dalej, i tak w kółko.

Stajemy się zatem (i sprawiamy, że inni się nim stają!) narzędziem marketingowym, narzędziem służącym do rozwijania kont (i biznesów) innych osób i firm, a także, a może przede wszystkim – do rozwijania samych social mediów (i wielkiego biznesu, jakim de facto są).

Ktoś powie, że wszystko jest OK. Że jest fiftyfifty, win-win i w ogóle: my mamy „za darmo” platformę społecznościową, ale w zamian za to „darmo” zgadzamy się na oglądanie reklam, które rozwijają małe i większe biznesy, zaś właściciele tego największego biznesu, czyli SM, mają kasę (niewyobrażalnie wielką!) za reklamy.

Ale. Mają też za darmo (bez cudzysłowu!) nasze big data, czyli informacje o nas, niewinne z pozoru informacje, które można sprzedać (i znów, za niewyobrażalnie wielką kasę!) firmom marketingowym analizującym nasze życie, osobowość, predyspozycje i preferencje, a w niedalekiej przyszłości przewidującym to wszystko szybciej od nas samych. Czyli owszem, roboty operujące big data będą mogły już niedługo przewidzieć (a może już mogą?), co będziemy robić i z kim i gdzie będziemy za rok, a przede wszystkim – jak będzie można na tym zarobić – z większym prawdopodobieństwem, niż my sami.

W dodatku wspomniane roboty pokazują nam głównie to, co lubimy. Bo wtedy… coś kupimy – dzięki reklamie zamieszczonej obok tego co lubimy, albo wręcz w tym czymś, co lubimy. A pokazując nam to, co lubimy, głównie to, co lubimy, i coraz więcej tego, co lubimy(!), wpychają nas coraz głębiej w bańki informacyjne i środowiskowe, pogłębiając tym samym podziały miedzy nami i nie pozwalając nam się rozwijać ani w sferze intelektualnej (bo konsumujemy tylko to, co nam SM podsuwają), ani emocjonalnej (bo nie ćwiczymy się w empatii i próbach zrozumienia innych ludzi i ich poglądów, skoro konsumujemy głównie to, co lubimy, akceptujemy i już rozumiemy).

No nie wiem, czy mi się to wszystko podoba.

Nie, nie podoba mi się.

Kto na tym zyskuje i co?
Zobaczmy raz jeszcze:

Właściciele SM zyskują wielkie pieniądze. To już wiemy.

Zwykli użytkownicy SM (nie twórcy, nie małe i większe biznesy, które promują się na SM), zyskujemy: rozrywkę, inspirację, wiedzę, motywację i tak dalej (zapomniałam o ludziach, których poznajemy), no i znów: Wszystko fajnie, tylko czy coś z tego wynika? Ile z tego tak naprawdę jest nam potrzebne, ile z tego wykorzystujemy, i wreszcie – czy nasz czas, który poświęcamy na konsumpcję tych treści i utrzymywanie kontaktów z poznanymi tam ludźmi, rzeczywiście jest tego wart? Czy osoby, które poznaliśmy, naprawdę są tymi, którym chcemy poświęcać swój czas, a jeśli tak, to ile tego czasu poświęcilibyśmy im w realu, gdyby nie SM? Czy brakowałoby nam tych osób, gdybyśmy nagle stracili dostęp do SM? Jak bardzo by nam ich brakowało?

Firmy, małe i większe biznesy oraz twórcy, które promują się na SM, zyskują więcej klientów. Ale by zyskać ich więcej, muszą płacić za reklamę (tak, tak, bo to tak zwane zaangażowanie, skutkujące tzw. zasięgiem organicznym, o jakim mowa na początku, bardzo trudno się uzyskuje, zważywszy że tort co prawda coraz większy, ale i chętnych na choćby mały jego kawałeczek również jest coraz więcej), a skoro płacą za reklamę, to znaczy, że właściciele SM zarabiają. A skoro zarabiają, to chcą zarabiać coraz więcej. Więc co robią? Tną zasięgi, po to, by firmy promujące się na SM musiały płacić za reklamę (i mogą sobie wymyślać angażujące treści do woli i nic im po tym, bo algorytmy sprawią, że nikt ich nie zobaczy, tych treści).

I koło się zamyka.

I teraz już wiem. Nie chcę być trybikiem w tej machinie. Nie chcę karmić potwora, który karmi się moim życiem, czasem, uwagą, emocjami (a jeśli mam small biznes, to i moimi pieniędzmi), a przy tym żeruje na skłócaniu ludzi i wpychaniu ich w bańki informacyjne.


A teraz wersja skrócona, a zarazem podsumowanie tego, co powyżej:

Wyobraź sobie telewizję, dla której produkujesz i w której publikujesz swoje programy i filmy, i która ci za to nie płaci. Owszem, w nagrodę możesz za darmo oglądać programy i filmy innych ludzi! Super!
Telewizja oczywiście zarabia grube pieniądze na reklamach, które puszcza w trakcie twoich programów i filmów, ale ty nic z tego nie masz. Do tego, żeby było śmieszniej, ustawia algorytmy, które bazując na wiedzy o widzach – wiedzy, jaką owi widzowie-producenci sami telewizji podają na tacy, produkując swoje programy i filmy – manipulują widzami, pokazując im to, co lubią, coraz więcej tego, co lubią (tym samym zamykając ich w bańkach informacyjnych), czyli coraz więcej reklam, które na nich działają. Bo – uwaga! – reklam często nie da się odróżnić od programów i filmów; one po prostu są programami i filmami!
Aha, a jeśli jesteś akurat tym, który te reklamy w postaci programów czy filmów produkujesz i publikujesz, to oczywiście algorytmy będą je pokazywać widzom tylko wtedy, kiedy zapłacisz telewizji za reklamę!
Piękne, prawda? Czyż nie trzeba być geniuszem z Doliny Krzemowej, żeby coś takiego wymyślić?

Co prawda Jaron Lanier, autor książki „10 powodów…” (z której metaforę telewizji zaczerpnęłam), który sam w Dolinie Krzemowej pracował, pisze, że to nie tak miało wyglądać, i że SM autentycznie miały ludzi łączyć, a nie dzielić, i miały być naprawdę za darmo, i tak dalej… No ale wyszło jak wyszło. I pisze jeszcze, że jest szansa na pozytywną zmianę SM, ale my, ich użytkownicy, musimy zagłosować nogami, czyli powiedzieć NIE, nie biorę w tym udziału! I że on wie, że może być to niemożliwe dla osób, których działalność zawodowa w ogromnej mierze na działaniach w SM się opiera. Ale jeśli się nie opiera, to… mówmy NIE. Bo tylko wtedy jest szansa, że coś się zmieni.


Na zakończenie. Ponieważ Google działa podobnie, jak SM (jest to opisane w wyżej zalinkowanej książce Janiera Laniera jako mechanizm BUMMER), pisanie bloga jest pod wieloma względami dość podobne do publikowania w SM. Komentarze, lajki (tak, tak, widziałam szablony do wordpressa, na których jest możliwość zostawiania lajków pod wpisami), udstępnienia, reklamy, algorytmy…

Dlatego, chociaż może się to nie spodobać niektórym z was i może jest to strzał we własne kolano, postanowiłam, że wyłączam komentarze na blogu. Począwszy od tego wpisu.

W sumie robię to dla własnego zdrowia psychicznego, bo mocno przeżywam zarówno pozytywne, jak i negatywne komentarze, a poza tym prawda jest taka, że natychmiastowy feedback zaburza swobodę twórczą. Bo ojejku, no nie wiem, czy to napisać, bo może się nie spodoba i dostanę złe komentarze! Bo ojejku, ale fajnie napisałam, ciekawe czy dostanę jakieś pozytywne komentarze!

Powoli przymierzam się też do likwidacji kont na SM, ale to trochę potrwa, bo chcę ściągnąć sobie z nich treści, które tam przez tyle lat zamieszczałam.

Zawsze możecie do mnie napisać mejla! Zapraszam, serio! To tylko dwa kliknięcia więcej, a od razu jest inna rozmowa. Oto mój adres:

kontakt@korneliaorwat.pl


Zdjęcie do tego tekstu jest mojego autorstwa.

Tutaj c.d. serii o soszjalach

Autor: Kornelia Orwat

To ja. Kornelia zwana Werką, żona męża i mama trójki nastolatków: absolwenta liceum, licealisty i siódmoklasistki. Od 2011 roku tkwię w szaleństwie zwanym edukacją domową. Lubię pisać (nie tylko bloga), spacerować, robić na drutach i szydełkować. Uczę się korekty tekstu i bycia minimalistką. Czasami śpiewam w chórze. Jestem autorką dwóch książek o edukacji domowej: „Droga w nieznane? Edukacja domowa dla początkujących” i „Edukacja domowa niejedno ma imię. Mentorzy edukacji”.