Jeszcze w czerwcu zapoczątkowałam nowy cykl artykułów pod hasłem „Co jest trudne w edukacji domowej?”.
Pod koniec lipca opublikowałam tekst o pierwszej z trudności, czyli o tym, jak podjąć decyzję o edukacji domowej. Dziś będzie o tym, co tygrysy lubią najbardziej (a raczej z czym borykają się najbardziej), czyli o odszkalnianiu.
Zacznę z grubej rury. Dziś rano jednemu z nas, rodziców, wyrwało się: – Ty w ogóle nie myślisz. Pod adresem dziecka. I co? Nic. Sytuacja została wyjaśniona, nagłośniona, winni przykładnie ukarani… no wiecie – prawie jak w „Misiu” Stanisława Barei, gdy w tajemniczych okolicznościach zniknęła ostatnia paróweczka Hrabiego Barry Kenta.
I nagłaśnianie nagłaśnianiem, ale prawda jest taka, że my, rodzice, mamy zaprogramowaną skłonność do takich tekstów. Czy ja wiem? Może dotyczy to tylko mojego, czterdziestolatków pokolenia? Może młodsze, dwudziestolatków pokolenie jest już zaprogramowane inaczej? Możnaby tutaj dywagować, skąd to nasze zaprogramowanie: czy z domu, czy ze szkół wyniesione? Bo faktem jest, że jesteśmy oczytani w podręcznikach i poradnikach dla rodziców i wiemy, że TEORETYCZNIE takie teksty nie mają prawa nam się z ust wymykać, ale… i tak się wymykają.
A dlaczego o tym piszę? Dlatego, że jest to bardzo charakterystyczne dla odszkalniania.
My po prostu jesteśmy zaprogramowani na szkołę i – przynajmniej na początku przygody z edukacją domową – nie umiemy sobie wyobrazić, jak może wyglądać edukacja pozaszkolna. A nawet gdy sobie już wyobrazimy, poczytamy, wyguglamy, pogadamy, pooglądamy, posłuchamy… i tak nam się wymyka. Wymyka nam się ta „szkolność”, to Ty w ogóle nie myślisz, Pokoloruj starannie, Zrób wszystkie ćwiczenia z lekcji, Czytaj po kolei (rozdziały z podręcznika), Nie baw się, tylko ucz, i tym podobne belferskie odzywki.
Wymyka nam się troska o to, że nastolatek chyba coś za długo siedzi nad tą książką (science fiction albo science po prostu) zamiast siedzieć nad podręcznikiem czy testami egzaminacyjnymi.
Wymyka nam się złość na to, że dziecko za dużo tego origami układa, zamiast zrobić coś pożytecznego (no nie wiem… może ćwiczenia z podręcznika?).
Wymyka nam się ambicja, żeby te oceny na egzaminach jakieś takie przyzwoite w miarę były. Żeby, kiedy znajomi zapytają – A jak tam Wasze egzaminy? – można było powiedzieć – A dobrze, średnia 4,9, czerwony pasek.
Wymyka nam się błędnie rozumiane poczucie obowiązku, że jak pani na zajęciach coś kazała (przyjść, przynieść, kupić, zrobić), to trzeba posłusznie polecenia wykonać. Nawet jeśli wykraczają poza ramy zajęć.
Tak mocno tkwimy mentalnie w szkole, w szkolnictwie, że nie umiemy przestać myśleć „szkołą”. Nawet, jeśli rolę szkoły w życiu naszych dzieci ograniczyliśmy do egzaminów. Szkoła wciąż jawi nam się jako pan i władca. Egzaminy – jako sprawdzian naszych rodzicielsko-nauczycielskich kompetencji. Oceny – jako wyznacznik poczucia wartości, i to zarówno naszego, jak i dzieci.
Czym jest odszkolnienie, odszkalnianie?
O odszkolnieniu pisałam w artykule o egzaminach. Odszkolnienie to po angielsku unschooling, czyli uczenie się niezorganizowane i nieustrukturyzowane, niesterowane odgórnie, tylko naturalne, podążające za zainteresowaniami ucznia. Odszkolnienie, czyli unschooling, jest przeciwieństwem domowej szkoły, czyli homeschoolingu.
Jest to wbrew pozorom ważne rozróżnienie, bo zazwyczaj, kiedy mówimy o edukacji domowej, jest ona rozumiana właśnie jako homeschooling, a nie unschooling. A przecież w istocie wiele rodzin edukujących domowo uprawia raczej unschooling niż homeschooling, nie mówiąc o tym, że często gęsto uprawiają coś pośredniego. O stylach edukacji domowej pisałam w moim cyklu o edukacji domowej dla początkujących (ED dla zielonych).
Po co się odszkalniać?
Jeśli więc piszę Wam tutaj o tym, jak trudno jest się odszkolnić, to pisaninę swą adresuję niniejszym do tych z Was, którzy serce mają po stronie unschoolingu raczej, niż homeschoolingu. Do tych z Was, którzy nie mają w domu tablicy, ławek, dzwonków i lekcji jak w szkole. Którzy po prostu nie lubią i nie chcą robić szkoły w domu.
Ale adresuję tę pisaninę także do tych z Was, którzy robią te lekcje i tak dalej, ale… mają już dość. Są zmęczeni byciem nauczycielem i rodzicem jednocześnie. Przytłoczeni ciężarem bycia ciałem pedagogicznym – wielkim, ogromnym ciałem, bo złożonym z ciał wielu: nauczycieli przedmiotów różnorakich i dyrektora, a oprócz tego ciała organizacyjno-logistyczno-porządkowego w osobach sekretarki, intendentki, kucharki, woźnej i sprzątaczki. A, zapomniałam o kierowcy szkolnego autobusu. I o stróżu prawa i porządku publicznego, znaczy domowego w tym przypadku.
Powtarzam często przy wielu okazjach, że jeśli o mnie chodzi, to już dawno doszłam do wniosku, że gdybym miała w domu robić szkołę, to wolę po prostu wysłać dzieci do szkoły, która już istnieje, niż robić nową, w dodatku w domu!
Ale rozumiem, a przynajmniej staram się zrozumieć rodziców, którzy jednak czują się na siłach i chcą robić homeschooling, czyli coś zbliżonego do szkoły w domu. (Bo umówmy się – SZKOŁY w domu zrobić się NIE DA! Tak samo, jak – nie przymierzając – nie da się zrobić więzienia w tak zwanym areszcie domowym.) Staram się zrozumieć, bo wiem, że ich intencje są jak najbardziej czyste. Chcą, by dzieci zdobywały wiedzę w warunkach bezpiecznych, spokojnie, w sposób zindywidualizowany, w sposób, jaki odpowiada im najbardziej.
Jednak z mojego doświadczenia wynika, że zindywidualizowany sposób zdobywania wiedzy to właśnie unschooling. Albo jakiś miks unschoolingu z homeschoolingiem, bo dopóki w edukacji domowej obowiązują nas egzaminy, dopóty nie możemy uprawiać prawdziwej wolnej amerykanki, czyli unschoolingu.
Jak więc to pogodzić? Odszkalnianie z obowiązkiem egzaminacyjnym?
Odpowiedź nie jest ani łatwa, ani jednoznaczna. Niektórzy mawiają, że na odszkolnienie potrzeba pół roku albo roku. A to przecież zależy. Po pierwsze, zależy od tego, jak długo wcześniej, przed edukacją domową dzieci były w szkole. Po drugie, zależy od tego, jak bardzo przywiązani są do stylu szkolnego rodzice. Po trzecie od tego, jak organizują czas w edukacji domowej.
Często jest tak, że rodzic zaczynający edukację domową już na starcie boi się, że nie da rady z podstawą programową. Że nie nauczy dziecka pisać i czytać. Nie nauczy na czas, czyli na egzamin. Rodzic taki często martwi się, że jego sześciolatek, zamiast grzecznie pisać literki, biega po domu z mieczem świetlnym i buduje miasta z klocków. Że zamiast czytać szkolne czytanki, woli słuchać Bajek-Grajek.
I ja z całym przekonaniem mówię takiemu rodzicowi – nie martw się. Daj dziecku czas. Niech biega, niech buduje, słucha Bajek-Grajek.
Zamiast grzecznie pisać literki, niech sobie niegrzecznie porysuje po wielkich arkuszach papieru rozłożonych na podłodze, na których naszkicujesz mu węża w kształcie litery S albo paszczę krokodyla w kształcie litery K. Albo nic mu nie naszkicujesz, tylko napiszesz wielką, ogromną literę (jakąkolwiek) i zapytasz, co to będzie? Może dorysuje uszy literce A albo oczy literce O?
Zamiast czytać szkolne czytanki, niech bawi się „klockami” od gry SCRABBLE albo literkowymi magnesami. Niech nauka nie będzie nauką, a zabawą. Niech układa (z twoją pomocą) litery z klocków czy kamyków.
Ale przede wszystkim – niech się bawi.
W moim odczuciu największą zaletą odszkolnienia jest to, że dajesz dzieciom szansę na odkrycie swoich zamiłowań. Dajesz im czas, swobodę. Nie narzucasz się… no dobrze: NIE PROPONUJESZ co chwila innych zajęć, lekcji, zabaw (mniejsza z tym – edukacyjnych czy nie), tylko pozwalasz się ponudzić. Już nie wspomnę o tym, że takie podejście uwalnia cię od frustrującego poczucia bycia odrzuconym, niesłuchanym. Najważniejsze jest to, że takie podejście pozwala dzieciom na prawdziwe uczenie się. Na ZANURZENIE SIĘ w tym, co je w danym momencie interesuje.
No bo co, kurczę blade, jest złego w tym, że dziecko przez miesiąc świruje na punkcie neoliny (to taki sznurek do „wyplatania” różnych figur rękoma), po czym przez kolejny miesiąc nie przestaje robić origami? Dziecko, czyli nasza Patrycja, z neoliny umie zrobić dziesiątki przeplatanek, nazwami których sypie jak z rękawa – a to drabina, a to aniołek, książka, biegnący piesek, snopek siana, klatka dla kanarka, zachód słońca… Uczyła się tego całe dnie, najpierw oglądając filmiki instruktażowe na You Tube, potem trenując sama, żeby na końcu potrenować mnie.
Zobaczcie, to jest łańcuch zdobywania wiedzy, który działa podobnie w każdej dziedzinie: 1. Poszukała potrzebnej jej wiedzy. 2. Nauczyła się. 3. Wyćwiczyła. 4. Poszła uczyć innych.
To samo było z origami.
No i cóż, że nie uczyła się w tym czasie angielskiego? Czy jeśli zechce, nie nauczy się go w parę miesięcy? W czasach, gdy dostępne są takie możliwości jak nauka online, nauka żywego języka z filmów, nagrań, podcastów?
No tak, wiem. Egzaminy. Dlatego moje przykazania brzmią:
Nie przejmuj się.
Mówiłam już? Aha.
Zapomnij o ocenach.
Egzamin trzeba ZDAĆ. ZALICZYĆ. To nie jest takie trudne. A oblać go z kolei nie jest wcale tak łatwo. Serio. Nauczyciele nie są po to, by oblewać uczniów w edukacji domowej. A jeśli są, to znak, że trzeba zmienić szkołę, która egzaminuje nasze dzieci.
Zapomnij o ocenach.
Mówiłam już? No tak, ale muszę powtórzyć, bo daję głowę, że nie możesz zapomnieć o ocenach. Oceny są jak lajki na Facebooku, jak serduszka na Instagramie. Łechcą nasze ego, Mówią nam, jacy jesteśmy fajni, jakie mamy zdolne i mądre dzieci. Ale czy mówią nam, że nasze dzieci będą od nich (ocen) szczęśliwsze? Czy dostaną dzięki nim lepszą pracę? Zresztą, co to znaczy lepszą? Lepiej płatną czy ciekawszą?
Zapomnij o tym, że dobre oceny to przepustka do lepszej pracy czy kariery. Znam osoby, które wcale nie były orłami w szkole, a odnoszą ogromne sukcesy w SWOICH dziedzinach. Znam osoby, które miały problem z przechodzeniem z klasy do klasy, a dziś są biznesmenami robiącymi interesy na wielką skalę.
Daj dzieciom czas.
Na nudę, na wymyślanie sobie zajęcia. Na zanurzenie się w tym, co je fascynuje. Niech zgłębiają temat. Metoda projektów to coś, co dzieci intuicyjnie realizują, więc stań na wysokości zadania i nie przeszkadzaj im.
Nie organizuj dzieciom dnia co do godziny.
Lepiej pomóż im wyznaczyć sobie zadania na dany dzień i zaplanować tak, jak uznają za stosowne. Niech uczą się na błędach. Niech źle zaplanują, niech nie zdążą czy zapomną. Niech odczują konsekwencje. Wyciągną wnioski. Albo i nie. Ale niech mają tę szansę. A jeśli nie wyciągną wniosków? Cóż. Prędzej czy później wyciągną. Może inne niż byśmy sobie życzyli, ale może to i lepiej?
Zapewnij dzieciom stosowną aurę i atmosferę, inspirujące otoczenie oraz zdrowe zasady i granice.
Nici z unschoolingu, jeśli nie wyznaczysz i nie przypilnujesz granic w korzystaniu ze smartfona, komputera, gier komputerowych, społecznościówek, a nawet komiksów. Sama bardzo lubię i wręcz podziwiam serię „Calvin i Hobbes” (polecam!), ale jeśli widzę, że dziatwa zatraca się w lekturze tegoż wiekopomnego dzieła, ośmielam się zaprotestować i zaproponować… no dobrze: NARZUCIĆ jakieś inne dzieło, równie wiekopomne, ale nieco zapomniane. Na przykład jakąś fajną książkę popularnonaukową, która leży tak wysoko na regale, że jej nie widać. A ciekawa jest i wciągająca, jak się później okazało, nie mniej niż komiksy.
W przypadku technologii jestem gorącą zwolenniczką pilnowania zasad. I nie przekonują mnie stwierdzenia typu: Jak się wyrwie spod kontroli to dopiero będzie! Co będzie? Nic nie będzie. Dzieci same doskonale wiedzą, czym grozi brak zasad w korzystaniu z technologii. I same tych zasad pilnują. W przeciwieństwie na przykład do zasady nieczytania przy posiłkach, którą nagminnie łamią, a której nie mam siły egzekwować, bo… też lubię czytać przy jedzeniu. Jednak pilnuję, by nikt nie czytał przy wspólnych posiłkach. Bo to i niezdrowo (zagłębieni w lekturze nie wiemy co i ile zjedliśmy), i niemiło w stosunku do współbiesiadników, którzy… nie czytają.
Swoją drogą, znam rodziny, w których na okrągło jest włączony telewizor. Posiłek nie posiłek, szafa gra.
No nie gra. Nie gra mi to, że ludzie dają się zniewolić grającemu, gadającemu, śpiewającemu, migoczącemu pudełku.
Ale to temat na inny artykuł. Bo nie tylko telewizor nas zniewala, jesli chodzi o grające, migoczące pudełka. Oj, nie tylko.
Wracając do odszkalniania i ocen.
Najczęściej jest tak, że dzieci z wiekiem nabierają nabożnego stosunku do ocen. Nawet, gdy są w edukacji domowej. Egzaminy robią swoje. Dzieci cieszą się, kiedy dostają dobre oceny. I to jest NORMALNE. I cieszmy się z tego! Odłóżmy na bok swoje unschoolingowe zapędy i cieszmy się, że dzieciom zależy na ocenach, bo to oznacza, że będzie nam łatwiej. Że nie będziemy musieli dzieci zaganiać i poganiać do nauki do egzaminów, bo sami się zagonią.
Jednocześnie postarajmy się, by ten nabożny stosunek do ocen nie nabrał wymiaru zbyt nabożnego. Tonujmy tę nabożność. Bo dziecko zbyt przejmujące się ocenami to dziecko zestresowane, a tego przecież nie chcemy. To znaczy wiemy i rozumiemy, że stres jest w życiu potrzebny i nieunikniony, ale wiemy też, że co za dużo to niezdrowo.
Co dalej? Co na to współczesna nauka?
W ten oto sposób z ciała pedagogicznego (wielkiego, ogromnego ciała!) przeistoczyliśmy się w tonującego, wspierającego i inspirującego rodzica, pilnującego – owszem – pewnych niezbędnych zasad, ale dającego dzieciom czas i możność uczenia się na błędach. Własnych i cudzych, czyli naszych, oczywiście.
I na tym mogłabym zakończyć, ale nie mogę się oprzeć, żeby nie podeprzeć się autorytetami naukowymi i nie napisać o trzech artykułach z miesięcznika „Świat Nauki”, w których poruszono podobne kwestie.
Jeden z nich pochodzi z najnowszego, listopadowego numeru, jest opublikowany w dziale „Edukacja” i zatytułowany „Dobry start” (Lisa Guernsey).
W skrócie mowa w nim o tym, że przedszkola, zamiast uczyć liter i cyfr, powinny większą wagę przykładać do kształcenia umiejętności językowych nauczanych poprzez ROZMOWĘ i ZABAWĘ. Ponadto powinny kształtować zdolność koncentracji za pomocą GIER i ZABAW. Na zakończenie artykułu autorka stwierdza, że…
Takiej wysokiej jakości edukacja przedszkolna wymaga jednak, jak wskazują badania, wysoko wykwalifikowanych nauczycieli.
Czy mam to komentować?
Drugi z artykułów opublikowano w tym samym, listopadowym numerze, w dziale „Forum”.
Artykuł nosi tytuł „Trzeba zlikwidować lukę edukacyjną” (Rick Lazio i Harold Ford, Jr.). Mowa w nim o tym, że na rynku pracy (w USA) stale rośnie popyt na programistów i specjalistów z obszaru STEM (Science, Technology, Engineering, Mathematics).
Z danych za rok 2016 (…) wynika, że w USA jest trzy miliony więcej etatów z obszaru STEM, niż pracowników z odpowiednimi kwalifikacjami. Według niedawnych prognoz (…), w okresie 2017-2027 liczba ta wzrośnie o kolejne 13%.
Oczywiście autorzy artykułu zaznaczają, że Chiny już dawno zareagowały odpowiednio na ten trend. Jednocześnie wskazują, że USA powinny zmienić systemy nauczania i…
(…) trzeba przemyśleć podejście do edukacji. Uczenie się powinno stać się wyzwaniem na całe życie, a nie wyłącznie szkolną przygodą.
Trzeci artykuł pochodzi z numeru wrześniowego, jest opublikowany w dziale „Na styku”, zatytułowany „Czy uczyć dzieci programowania?” ( Zeynep Tufekci) i nieco polemizuje z poprzednim, odpowiadając na tytułowe pytanie podtytułem „To nie jest oczywiste!”.
Autorka pisze, że władze USA podjęły wyzwanie kształcenia przyszłych kadr programistów, ale że należy zachować ostrożność, gdyż programowanie jest bardzo dynamicznie zmieniającą się dyscypliną.
Trzeba zachować ostrożność: w przyszłości programowanie będzie wyglądało inaczej niż dziś. Na przykład uczenie maszynowe, które najczęściej mamy na myśli, wspominając o sztucznej inteligencji, to coś zupełnie innego niż tworzenie ciągu precyzyjnych instrukcji dla komputera. Zamiast niego musimy zapewnić algorytmom uczenia maszynowego olbrzymie zbiory danych, które program wykorzysta do skonstruowania modelu umożliwiającego realizację zadania.
Wniosek, jaki wypływa z artykułu, jest taki, że potrzeba nam programistów z wiedzą i kompetencjami wykraczającymi poza tradycyjnie przyjęty profil „ścisły”. Potrzebna im będzie wiedza psychologiczna, socjologiczna i historyczna oraz umiejętności analityczne. Co ciekawe, autorka pisze, że myślenia algorytmicznego można nauczyć się także gotując, szyjąc czy robiąc na drutach. I apeluje do rodziców i nauczycieli, by nie „wymuszali” na dzieciach, by wybierały pomiędzy specjalizacją ścisłą a humanistyczną, bo najciekawsze rzeczy, „najbardziej interesujące i najtrudniejsze pytania” dzieją się na styku tych obszarów.
Co więc z tego wynika dla nas, rodziców w edukacji domowej, przepraszam, w odszkalnianiu?
Z przytoczonych artykułów wynika, że jedyne co pewne, to zmiana. W nauce, w profesjach. Dlatego najważniejsze, czego muszą nauczyć się nasze dzieci, to dostosowywania się do zmian. Muszą nauczyć się samodzielności w uczeniu się i nabywać różnorodnych kompetencji, także tych związanych z dziedzinami lekceważonymi przez szkołę. Bo, przepraszam za dosłowność, ale ile miejsca w podstawie programowej zajmuje nauka programowania czy robienia na drutach? Że nie wspomnę o ZABAWIE, ROZMOWIE czy GRACH?
Jak więc się odszkolnić?
Jeśli wciąż nurtuje Was pytanie, jak się odszkolnić i ile czasu to zajmuje, odpowiem tak: To przyjdzie z czasem. Przyjdzie nawet samo, niezauważone, o ile otworzycie się na to, co Wasze dzieci interesuje i będziecie za tym podążać, oraz jeśli będziecie z nimi więcej rozmawiać, czytać im i z nimi, grać w gry, gotować, robić zakupy i inne zwykłe rzeczy, niż pilnować, by „robiły” podstawę programową.
Bo najważniejsze dzieje się w ukryciu, tam, gdzie tego nie widać. W dyskusjach, kłótniach, planszówkach do rana, spontanicznie, z nudów wymyślanych zabawach i po prostu w zwykłym, rodzinnym kieracie.
***
Polecam też pozostałe artykuły z cyklu o trudnościach w edukacji domowej:
Decyzja Odszkalnianie Organizacja i koordynacja Odpoczynek i czas dla siebie
oraz tekst pt.: „Wady i zalety edukacji domowej”
Mam też dla Ciebie nowość!
Zapraszam na warsztaty online „Jak odszkolnić się w edukacji domowej” (9 spotkań – lajwów ze mną, wywiady z zaproszonymi gośćmi i materiały dodatkowe). Zobacz opis warsztatów:
„Jak odszkolnić się w edukacji domowej?”
Dziękuję Ci za te słowa. Odpowiedziałaś na kilka pytań w mojej głowie, które wiercą mi dziurę od jakiegoś czasu. Wczoraj słuchałam wykładu (na YouTube) na konferencji, której gościem był Andre Stern. Mówił, że dzieci uwielbiają technologię, bo są tam bohaterami. Jeśli szkoła lub dom nie ma dla dziecka takiej przestrzeni to przesiadywanie przy komputerze jest papierkiem lakmusowym relacji… Czyli zagrożeniem nie jest „zła technologia” tylko brak, który chcą wypełnić. Trawię i układam sobie to, co usłyszałam. W łataniu tych „braków” pięknie mi się wpisuje unshooling. Uczę się go od prawie 3 miesięcy i podoba mi się coraz bardziej 🙂
Ewelino, cieszę się że pomogłam 🙂 Tak naprawdę ja też mam wciąż więcej chyba pytań niż odpowiedzi, nie tylko jeśli chodzi o unschooling, ale to już chyba tak w życiu musi być. Poszukam sobie tego wykładu Andre Sterna.
Pozdrawiam!
To mnie zaskoczyło z tym kieratem! A ja wlasnie majac przedszkolaka w domu czesto mysle, ze nasza codzienna przestrzen jest dla dziecka nierozwojowa. Dlatego te słowa są dla mnie wsparciem! Bo się człowiek naczyta, naogląda tych wszystkich mam, które przygotowują cuda na kiju dla swoich pociech, i myśli – ja tak nie umiem, wiec moje dziecko nie ogarnie (w przyszłości liczenia itp). Bzdura, prawda?
I z przedszkolem, żeby nie wprowadzac liter i cyfr. Tylko żeby się dzieciaki wybawily. To prawda. Jednak z drugiej strony przy odpowiednio włożonym wysiłku przedszkolaka można nauczyć czytać i liczyć, ponoć z lepszymi skutkami niż w wieku szkolnym. Konfuduje mnie to wszystko. Ale czytając Twoje relacje próbuje wrzucić na luz
Cześć Olcho! Przepraszam, że tak późno odpisuję. Wpadłam w zamieszanie związane z premierą e-booka a potem Świętami. Odnosząc się do Twoich słów – oczywiście że dom to dom, i najważniejsza w nim jest kochająca się rodzina, dobra atmosfera i w miarę rozsądne podejście do elektroniki. Dzieci nie potrzebują cudów na kiju. Nawet myślę, że lepiej jakby sobie mogły się kijami pobawić, hihi. Kijami, piaskiem, wodą, błotkiem. Ja swoim pozwalałam w wannie chlapać się i bawić tak długo jak chcieli. Dawałam pudło z mąką albo kaszą manną do zabawy, takie proste rzeczy. Liczyłam traktory i kwiaty w książeczce, bawiłam się w zabawy paluszkowe, dużo czytałam i śpiewałam dzieciom, no chodzi naprawdę o naturalne, proste rzeczy.
I oczywiście, że można nauczyć przedszkolaka czytać i liczyć, ale pytanie – po co? Jeśli chce i wykazuje zainteresowanie, to nie ma sprawy, uczymy, pomagamy. Ale jeśli nie jest zainteresowany – nic na siłę. Myslę że dobrze jest podążać za dzieckiem. Obserwować i patrzeć, do czego go ciągnie, co interesuje i nie przejmować się, że bieganie po polu zamiast literek i cyferek. Na to też przyjdzie czas. Prędzej czy później zechce wiedzieć, co to są te znaczki 🙂
Pozdrawiam Was ciepło!
Witam,
dzieci rozwijają się w różnym tempie. Jeden uczy się liter i prostych działań w zerówce a drugi w drugiej klasie. Jednak zadaniem organów odpowiedzialnych za edukację w każdym kraju należy wprowadzenie pewnych norm, kiedy należy wymagać od dziecka tego. W Polsce literki i proste działania wprowadza się właśnie w zerówce, jednak nie można wyciągać konsekwencji w stosunku do dzieci, które tego nie opanują. Tak samo jest w pierwszych klasach szkoły podstawowej. Moja córka ma w klasie takiego matołka, który w drugiej klasie nie potrafi chyba nic przeczytać, dodawanie i odejmowanie to czarna magia. Tylko się bawi i wymyśla różne głupoty. Oczywiście żadne kary go nie spotykają z tego powodu, żyje sobie szczęśliwie ze swoimi wyluzowanymi dziadkami i matką, która pracuje za granicą i ma dziecko w nosie. Czy to dobrze czy źle? Nie mnie oceniać. Ale po lekturze bloga mam wrażenie, że zachęca on do obniżania wymagań w stosunku do naszych dzieci. Może wprowadźmy rozliczanie z umiejętności czytania i pisania dopiero dla wieku 15 lat? Przecież Polacy nie muszą być tacy mądrzy, po co nam to, wystarczy, że będziemy rodzinni. Po co się rozwijać, wymyślać nowe technologie i przeć do przodu?
Witam, obawiam się że opacznie mnie Pani zrozumiała. Nie chodzi o obniżanie wymagań. Chodzi o to, że szkoła nie ma monopolu na edukację. Że wszystkiego, czego uczy (albo i nie…) można nauczyć się poza nią. W innej kolejności, z inaczej rozłożonymi akcentami ważności, z innych źródeł, od innych (niekoniecznie szkolnych) nauczycieli. Naprawdę jest to możliwe. Edukacja pozaszkolna ma się dobrze w wielu krajach świata (a najbardziej chyba popularna jest w USA gdzie homeschooling od wielu wielu lat nie jest niczym niezwykłym).
Pozdrawiam!
Dzień dobry, Muszę odpisać na wypowiedź Pani Kasi. Dotknęło mnie nazwanie dziecka „matołkiem”. Wspominając jego historię, trochę można rozumieć powody jego zachowania. Może trzeba też [przyjrzeć się jego możliwościom poznawczym. A może one już są zdiagnozowane – jako niższe – a Pani inni rodzice po prostu nie muszą tego wiedzieć… Ocena chłopca jest dla mnie za szybka…
Odnośnie uczenia się w klasach początkowych – podstawa programowa – tak, ona właśnie – zakłada, ze dzieci mają nauczyć się czytać i pisać DO ukończenia klasy III. Zatem tak, jest na to czas. Zwykle dzieci robią to wcześniej. A te, które mają trudności – mają je z różnych powodów.
Odnośnie edukacji domowej – w moim odczuciu podejmują się jej rodzice, którzy mają pewną świadomość potrzeb dziecka, chcą je rozwijać w nieco inny sposób. Dodatkowo nauczanie to jest przecież monitorowane przez system edukacji, chociażby przez egzaminy oraz przez konieczność opinii Poradni Psychologiczno-Pedagogicznej. A jeśli dziecko „nie zda” do następnej klasy, zgodę na ed się wycofuje… Nie sądzę, by ten sposób nauczania groził „ogłupieniem”. Dziękuje za doczytanie do końca. Pozdrawiam.
Asiu! Dziękuję za ten komentarz! Bardzo trafny. Pozdrawiam!