Dlaczego (prawie) usunęłam konto na Facebooku?

Prawie usunęłam konto na Facebooku. Dlaczego?

Dlatego, że…

Pamiętacie piosenkę Starego Dobrego Małżeństwa?

„Z nim będziesz szczęśliwsza, dużo szczęśliwsza będziesz z nim…”

A ja chętnie zaśpiewałabym:

„Bez niego będziesz szczęśliwsza, dużo szczęśliwsza będziesz bez niego…”

Podobno z Facebooka korzysta już 15 milionów ludzi w Polsce. O! Popatrzcie! Są jeszcze 23 miliony, które NIE korzystają!

Gdy zakładałam tam konto, mój Maż mówił, że funduję sobie zwierzątko, którym trzeba się zajmować. Karmić, wyprowadzać na spacer, bawić się z nim. Śmiałam się z tego, bo przecież Facebook nie jest zwierzątkiem. Nie zdechnie z powodu braku jedzenia i nie nasika na dywan. To JA będę decydować, KIEDY będę się nim zajmować i ILE czasu na niego poświęcę. Ha! Teraz widzę, ja się myliłam. Bo niezależnie od tego, KIEDY i ILE, to jednak MUSZĘ się nim zajmować, czyli poświęcać swój czas. CZAS! Zasób tak cenny, bo nieodnawialny! Czas, którego zawsze jest za mało. Za mało na czytanie, pisanie, kino, rower, pieczenie ciasta, szycie, spacer z dziećmi, relaks na balkonie.

No dobrze. Prawda jest taka, że potrzebowałam Facebooka do celów zawodowych, czyli nawiązywania kontaktów z rodzicami w edukacji domowej. Do organizowania lekcji muzealnych czy innych zajęć.

Prawda jest taka, że sporo fajnych ludzi wtedy poznałam. Facebook nie zabierał mi dużo czasu, ot, był takim samym medium jak poczta mejlowa czy tematyczne forum internetowe. Zaglądałam tam w razie potrzeby, ale nie wchodził w moje życie z butami. Zresztą, nie pozwalałam na to. Nigdy nie byłam zwolenniczką pokazywania życia prywatnego w mediach społecznościowych. Może dlatego, że pamiętam czasy, kiedy zdjęcia rodzinne przechowywało się w albumach? A albumy przechowywało się w domach, ukryte przed wzrokiem obcych ludzi?

Nawiasem mówiąc, wciąż nie mogę uwierzyć, że nastały czasy, kiedy bez żenady pokazuje się publicznie swoje prywatne zdjęcia.

Wyobrażam sobie świat alternatywny, lat, powiedzmy, osiemdziesiątych dwudziestego wieku, w którym ludzie wieszają swoje rodzinne zdjęcia na słupach czy tablicach ogłoszeniowych. I chodzą, oglądają, komentują. W realu, oczywiście. Na ulicach.

Taka wizja wydaje się absurdalna i dziwaczna, prawda? A przecież świat mediów społecznościowych jest podobny. Różni się tylko tym, że jest… wirtualny. Czujemy się bezpiecznie oddzieleni monitorem komputera czy telefonu od ludzi, którym tak ochoczo pokazujemy swoje prywatne życie. Czy gdybyśmy stanęli przed tymi, obcymi, bądź co bądź, ludźmi twarzą w twarz, bylibyśmy nadal tak skłonni pokazać im te wszystkie zdjęcia?

Ale wracając do mojej przygody z Facebookiem. Należałam tam tylko do jednej grupy. Grupy o nazwie Edukacja Domowa.

A potem się zaczęło. Zaczęłam pisać bloga. Założyłam fanpage, czyli stronę bloga na Facebooku. Chciałam promować bloga, przystąpiłam więc do grup typu „Marketing na Fb”, „Grupa wsparcia dla blogerów” itp. Do tego doszły kolejne grupy o edukacji domowej. Grupy lokalne, dla rodziców dzieci w różnym wieku, dla rodziców praktykujących unschooling, dla porozumiewających się bez przemocy…

Zaczęły do mnie napływać zaproszenia do różnych grup oraz do polubienia stron. Okazało się, że każdy blog ma swoją stronę na Facebooku, i że zaglądanie na bloga to mało. Wypada jeszcze zaglądać na tę stronę.

Oczywiście, jako blogerka mająca taką stronę (fanpage) bloga na Facebooku, też chciałam mieć na niej dużo fanów. Starałam się ich „dopieszczać”, czyli dostarczać wartościowych, ciekawych, a najlepiej – rozrywkowych – treści.

A wszystko w celu przyciągnięcia jak największej ilości czytelników do bloga. A czytelnicy są, wiadomo… no? gdzie? Na Facebooku, głupcze!

Tak. To prawda. Facebook to wielkie targowisko. Blog jest jak mały osiedlowy sklepik, a Facebook – jak targ. Bo prawda jest taka, że chcąc zaistnieć jako bloger, musisz wyjść z blogiem na targ i wołać: „Jaja! Jaja świeże sprzedaję! Jaja prosto od kury!!!”

Tak, takie to dzisiaj są jaja. Ale jaja, prawda?

No kurczę, nomen omen, ale przecież muszę te jaja pozbierać! A kury nakarmić, wypuścić na pole, zagonić do kurnika, chronić przed lisem.

A nie mogę, do jasnej ciasnej, tego robić, kiedy wciąż wołam „„Jaja! Jaja świeże sprzedaję! Jaja prosto od kury!!!”

Bo tak. Facebook zabiera mi za dużo czasu. I dobrze wiem, że wpisy na Facebooku mogę zaplanować, zaprogramować, mogę ustalić sobie czas, jaki na to przeznaczę i trzymać się ściśle ustalonych granic niezaglądania nań częściej, dajmy na to, niż dwa razy dziennie. Ale nawet tyle, to dla mnie za dużo. Bo czas, kiedy jestem fizycznie na Facebooku, nawet jeśli ograniczam się tylko do aktywności na swojej stronie i w grupie (a wierzcie mi, że aby dostatecznie głośno krzyczeć „Jaja! Jaja świeże sprzedaję! Jaja prosto od kury!!!”, to i tak stanowczo za mało), to tylko część czasu, jaką na Facebooka przeznaczam.

Bo zanim coś na nim opublikuję, muszę to przygotować. Muszę pomyśleć, co kiedy opublikuję. Owszem, mogłabym iść na spontan i pisać co mi ślina na język (albo raczej palce na klawiaturę) przyniesie, ale to taktyka dobra na profil prywatny, a nie na stronę bloga.

Tak jak napisałam wcześniej – na stronę bloga czy na grupę wpisy powinny być wartościowe, ciekawe, rozrywkowe. Tak, by przyciągnęły na bloga, na którym… tak, tak, wpisy powinny być również… wartościowe, ciekawe, rozrywkowe.

A wiecie, do czego służy Facebook?

No?

Tak, zgadliście! Do zarabiania pieniędzy!

Po pierwsze, zarabia Facebook.

Po drugie, firmy, które się na nim reklamują, i marki, które się na nim promują.

A dlaczego zarabiają?

Dlatego, że miliony ludzi szukają na Facebooku rozrywki! (Hmmm, niektórzy szukają zaczepki, ale to temat na inny artykuł, którego zresztą nigdy nie napiszę, bo szkoda mi czasu.)

Rozrywki, nie towarów! Szukają rozrywki, a kupują towary. Ciekawe, prawda?

No więc, ja, jako bloger (albo blagier), nie szukam na Facebooku rozrywki, tylko „sprzedaję”. Promuję bloga (na którym, póki co, nie zarobiłam nawet złotówki, ale nie o to chodzi). Ale oczywiście, żeby zapewnić swoim fanom rozrywkę, wiedzę, ciekawostki – udaję, że też jestem tam w celach rozrywkowych, w poszukiwaniu wiedzy czy ciekawostek. Niestety – taka jest smutna prawda – udaję. Bo prawda jest taka, że ja wcale nie potrzebuję Facebooka ani do rozrywki, ani do wiedzy, ani do ciekawostek.

Jakaś taka dziwna jestem. Dla rozrywki wolę poczytać. Książkę, czasopismo, ulubionego bloga na Bloglovin’ (To naprawdę nie jest reklama!). Iść na rower. Poszydełkować. Napisać artykuł.

No właśnie. Napisać artykuł. Im bardziej promuję bloga w mediach społecznościowych, tym mniej piszę artykułów. Rozpraszam się. Rozmyślam i planuję, co, gdzie i kiedy zamieszczę. Bo Facebook to nie wszystko. Jest jeszcze Instagram, Twitter, Pinterest, Google+ i LinkedIn. Na fejsa wrzucam wpis z cytatem, na insta zdjęcie owsianki. Na pozostałych tylko udostepniam najnowsze artykuły. Bez odbioru. Podejrzewam, że niewiele osób zauważyłoby moje zniknięcie z nich.

Jakiś guru od social marketingu powiedział „be everywhere”, „bądź wszędzie”. A Ola Budzyńska, Pani Swojego Czasu powiedziała: „Bądź w jednym miejscu. W jednym medium społecznościowym. Multitasking to bullshit.”

Leo Babuta napisał „Skup się”. Marie Kondo „Magię sprzątania”, Sarah Knight „Sztukę olewania”, Joshua Becker „Im mniej tym więcej”.

Wszystkie te książki mówią o tym, jak upraszczać życie. Jak oczyszczać je ze zbędnych rzeczy, zajęć, ludzi. Jak znajdować czas na to, co dla nas najważniejsze. Bo niestety, nadeszły czasy (a dobrze pamiętam inne!), kiedy postęp technologiczny, zamiast dać nam więcej wolnego czasu i w ogóle więcej wolności, zabiera nam je!

Ale możemy się temu przeciwstawić.

W książce „Im mniej tym więcej” jest takie zdanie:

„Te rzeczy nie tylko nie wnoszą szczęścia do mojego życia; ale co gorsza, odciągają mnie od tego, co daje szczęście!”.

Tak. Te rzeczy to w moim przypadku nie graty w garażu, jak w przypadku autora książki, Joshuy Beckera. To nadmiar świata wirtualnego, który nawet dawkowany w rozsądnych ilościach, zawładnął moimi myślami i emocjami. Wolę te myśli i emocje wykorzystać w inny sposób.

Chcę żeby to mój blog był moim centrum dowodzenia. Żeby mój blog był moim głównym medium, za pośrednictwem którego kontaktuję się z czytelnikami.

Facebook mnie rozprasza. Jak dla mnie, jest na nim za dużo strumieni informacji. Za dużo tych straganów z jajkami, owocami, butami, książkami… Targowiska zresztą nigdy nie były miejscem, w których się dobrze czułam. Wolę małe kameralne sklepiki. Nie lubię uczestniczyć w pokrzykiwaniach przekupek na targu. Wolę spotkania w małym gronie przyjaciół.

Wolę mniej. Mniej promocji bloga. Mniej zwierzątek do pielęgnowania. Wolę skupić się na pisaniu wartościowych, ciekawych albo rozrywkowych artykułów i mam gdzieś nawoływania, że każda szanująca się marka powinna być obecna na Facebooku.

Wiem, że wielu z moich czytelników nie ma konta na Facebooku. Nie zginę. Będę pośród tych 35 i pół miliona Polaków, którzy nie mają Facebooka. Hurra!

Będę pośród tych, którzy nie pędzą w przepaść wirtualnych relacji kosztem relacji z najbliższymi, z Bogiem albo z samymi sobą.

I co teraz?

Planowałam kilka wakacyjnych dni poświęcić na odgracanie mieszkania. Ale uświadomiłam sobie, że pilniej potrzebuję odgracić swój umysł. Zmniejszyć ilość zobowiązań. Uprościć swoje życie wirtualne, które zaczęło przytłaczać to realne.

Piszę te słowa w lesie. Wyjechałam sama na jeden dzień do pustelni. Tak nazwę to miejsce na potrzeby tego artykułu. Pustelnia, bo jestem tu sama. Jest las. Cisza. Ptaki. Samotność. To, czego potrzebuję od czasu do czasu, by zebrać myśli, wyciszyć się, nabrać dystansu do codzienności, która nieraz przytłacza.

Ta samotność sprawiła, że miałam czas przemyśleć to, czym się teraz z Wami dzielę. Postanowiłam, że zrezygnuję z konta na Facebooku.

Nie zrobię tego od razu, bo założyłam stronę i grupę, i nie chcę zawieść ludzi, którzy tam za mną podążają. Nie ukrywam, że kontakt z moimi fanami i grupowiczami daje mi radość, wbrew temu, co napisałam parę akapitów wyżej o udawaniu. To nie do końca jest tak, że udaję. Owszem, aktywność  na moich kanałach na Facebooku sprawia mi przyjemność i daje satysfakcję, ale jednocześnie zabiera mi czas, który wolałabym poświęcić na coś ważniejszego.

***

Postanowiłam, że zrezygnuję z konta na Facebooku. Stop. Poczekaj!

A może… zamiast likwidować konto na Facebooku, spróbuję ujarzmić tę Face-Hydrę? Uciąć jej prawie wszystkie głowy, zostawiając tylko te niezbędne do przeżycia?

Te, które pozwolą moim czytelnikom lubiącym Facebooka i mojego bloga obserwować stronę bloga i grupę? Bo dlaczego nie?

Spróbuję ujarzmić tę Face-Hydrę, nie dając się jej omotać i pozwalając sobie na długie przerwy w korzystaniu z niej. Wypisując się z niezliczonych grup. Rezygnując ze sprawdzania powiadomień. Ograniczając swoją aktywność na niej tylko do naprawdę niezbędnego minimum. Świat się nie zawali. Wręcz przeciwnie, prawdopodobnie nawet tego nie zauważy.

A na dobry początek w odgracaniu swojej mentalnej przestrzeni zlikwidowałam konta na Twitterze i Linked-In. Zastanowię się jeszcze nad Pinterestem.

Trzy to w sumie ładna liczba. Trzy konta społecznościowe. Facebook, Instagram i Google+. Jak sądzicie?

Dopisek z 24 marca 2018: A jednak usunęłam Pinteresta. Ale za to mam Bloglovin’, takie ładne serduszko!

Dopisek z 2 czerwca 2018: A jednak usuwam Facebooka! Zdecydowałam przedwczoraj i jeszcze chwilę czekam żeby to i owo „poukładać”.

Dopisek z 30 maja 2022: A jednak znów usunę Facebooka! Zobacz, jak nami manipulują.

Dopisek z 10 grudnia 2022: A jednak… nie usunęłam. Wiem, to bardzo zabawne i pewnie się śmiejecie: „Hahahaha! Werka wariatka, nie może się zdecydować, czy usunąć Facebooka, czy nie, och, jakie poważne problemy ma ta kobita…” Tak, to prawda. Dla mnie, jako blogerki, to jest poważny problem. Dlatego zdecydowałam zostawić konto i na FB i na IG, ale używam ich tylko tyle, ile to niezbędne do realizacji moich blogowych celów. Tak jak Amisze, którzy daną technologię wykorzystują tylko wtedy, jeśli jest niezbędna, naprawdę niezbędna w danej społeczności, i na pewno jej nie szkodzi. Pisał o tym Cal Newport w Cyfrowym Minimalizmie, a ja wspominam o tym w artykule „Jak walczę z uzależnieniem od smartfona?”

Autor: Kornelia Orwat

To ja. Kornelia zwana Werką, żona męża i mama trójki nastolatków: absolwenta liceum, licealisty i siódmoklasistki. Od 2011 roku tkwię w szaleństwie zwanym edukacją domową. Lubię pisać (nie tylko bloga), spacerować, robić na drutach i szydełkować. Uczę się korekty tekstu i bycia minimalistką. Czasami śpiewam w chórze. Jestem autorką dwóch książek o edukacji domowej: „Droga w nieznane? Edukacja domowa dla początkujących” i „Edukacja domowa niejedno ma imię. Mentorzy edukacji”.

15 komentarzy

  1. Widzę, że wybrałaś ścieżkę najtrudniejszą, Ale też prowadzącą do najlepszych rezultatów. Będę mocno trzymać kciuki za Twoje postanowienia. Ja sama jak wiesz Facebooka nie mam i nie zamierzam mieć, aczkolwiek zastanawiam się poważnie nad założeniem właśnie strony bloga. No cóż zobaczymy jak to będzie. Jeśli chodzi o pinterest, to ja go uwielbiam, Ale żądło zaglądam. Jest dla mnie miejscem przede wszystkim motywacji i piękna. Jednak ja nie posiadam Instagrama, który chyba właśnie tę funkcję spełnia.

    1. Jadwigo, wiem że nie masz fb i podziwiam Cię za to. Jakbyś chciała mieć stronę bloga to i tak musisz założyć konto, żeby być adminem.tej strony. Wiesz, wszystko jest dla ludzi tylko nie możemy dać się zjeść. Postawić sobie wyraźne granice. Jest to trudne, bo fb potrafi zawładnąć emocjami, tymi negatywnymi też…

  2. Kornelia, ostatnio na facebooku też bywam rzadziej, skupiam się na ważniejszych zadaniach w internecie, i ogarniam chałupę 🙂 Są rzeczy ważne, ważniejsze i te mało ważne, te ostatnie odpycham od siebie by nie zagracać właśnie umysłu.

    1. Instagram mnie ostatnio wku***a, bo widać, że ludzie są tam nastawieni stricto na lajki „a polubie Cię, a potem gdy ich nie polubisz, to odlubiają” wrrrr

  3. Kilka srok za ogon, czy jedną?
    Nie rozdrabniać się!
    Świat nie zauważy, a rodzina tak!
    🙂

  4. Myślałam, że więcej osób nie ma fb. A okazuje się, że jestem w większości. Zero indywidualizmu z mojej strony.

  5. Ja bardzo długo fb nie miałam, założyłam w 2014 roku. Bo inaczej nie dało się wiedzieć o konferencjach naukowych czy innych fajnych inicjatywach. Ale też jestem dość mało tam aktywna, dopiero też ruszyłam z fb blogowym, więc zobaczymy, co będzie… 😉

  6. Drobna uwaga statystyczna: 15 mln Polaków odwiedza facebooka przynajmniej raz w miesiącu, 11 mln przynajmniej raz dziennie. (źródło: https://www.slideshare.net/SprawnyMarketingPL/liczba-uytkownikw-facebooka-w-polsce-q4-2016-2017)

    Co do głównego tematu artykułu – facebooka trzeba nauczyć się używać, regularnie odrzucając rzeczy, które nas nie obchodzą (odlajkowując, odfollowując, wyłączając powiadomienia) i zostawiając te, dla których faktycznie chcemy poświęcić czas. Da się, lepiej lub gorzej. Polecam.

    1. Nat, dziękuję za sprostowanie! Rzeczywiście, moje dane są błędne, dziś w innym źródle przeczytałam informację zgodną z tym co podajesz. Zaraz poprawię. A nad mądrym korzystaniem z fejsa pracuję 🙂

  7. Dawno się tak nie śmiałam ze wpisu 🙂 To co piszesz to wszystko prawda, ja teraz się tak czuję, zupełnie jak na targowisku.
    Uwielbiam pisać, blog sprawia mi radość, ale to wszystko dookoła, to promowanie, polubienia itp. już niekoniecznie…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *