„Influencerka” Ellery Lloyd: Szok i niedowierzanie?

influencerka Ellery Lloyd by Kornelia Orwat

– Mamo, a co to znaczy influencerka?

– Yyyy… influencer to taki ktoś, kto wpływa na ludzi…
– ???
– To znaczy… to taka osoba, która tworzy w internecie: pisze, nagrywa filmy, podcasty, publikuje, i ludzie jej słuchają i wierzą, i chcą być tacy jak ona i robić to, co ona… I ta osoba przy okazji reklamuje albo sprzedaje ludziom różne rzeczy – na przykład mówiąc czy pisząc o tym, jak opiekuje się dzieckiem, opowiada, jakich używa pieluszek albo zabawek. A ludzie chcą mieć takie same, więc kupują, a ona na tym zarabia.


Każdy, kto ma jakieś doświadczenie w pracy w mediach, tradycyjnych albo społecznościowych, doskonale wie, że branża influencerska nie będzie się kręcić wiecznie. Dawniej użyteczna platforma, jaką był Twitter, jest teraz siedliskiem rozjuszonych mężczyzn, krytykujących się wzajemnie za błędy gramatyczne i wyklinających feministki, a Myspace zdechło razem z karierami aspirujących następców Justina Biebera. Instagram będzie następny, już chwieje się nad przepaścią. Kobiety mądrzeją i zaczynają rozumieć, że jesteśmy tylko sprzedawczyniami przebranymi w płaszczyk siostrzeństwa, wciskającymi im niepotrzebne produkty, na które i tak ich nie stać i które nie pomogą im poczuć się lepiej.

Ellery Lloyd Influencerka

Tytułowa influencerka to Najnajmama, instamama, którą kocha milion innych instamam.

Zaraz, wróć… Nie, nie wszystkie ją kochają. Niektóre jej nienawidzą, także dlatego, że są zazdrosne o jej sławę, a niektóre z nią rywalizują. Miłość, zazdrość, rywalizacja. Sława, pieniądze, cała prywatność wystawiona na sprzedaż. Reality show online, non stop. Taka praca. Praca jak każda inna, ktoś powie.

No niezupełnie.

Czytając tę książkę, byłam przerażona. Nie tylko dlatego, że to thriller, bo do prawdziwego thrillera jej pewnie daleko, ale dlatego, że social media to świat, który znam dość dobrze. Hahaha! Znam! Znam?

Myślałam, że znam, ale okazuje się, że byłam naiwna. Bo oczywiście, wiedziałam, że jak jakaś blogerka-instagramerka jest interesującą osobą, ma coś wartościowego do zaoferowania (wiedzę, doświadczenie, dobry humor, dobre produkty), a do tego popracuje nad treściami, zdjęciami, często publikuje, tworzy wokół siebie lojalną publiczność, jest zaangażowana i tak dalej, to osiąga sukces liczony liczbą followersów, a co za tym idzie – może zacząć sprzedawać własne produkty albo reklamować cudze, ale…

Nie wiedziałam, że takie rzeczy NIE przytrafiają się ot tak, organicznie (jak mawiają specjaliści) czy mówiąc po ludzku – że komuś się po prostu poszczęści (inaczej: że algorytmy będą mu sprzyjać)! Cóż, wiedziałam, że trzeba sobie pomóc reklamą (opłacić algorytmy), ale nie wiedziałam (!?!), że sukcesy liczone w setkach tysięcy followersów to sukcesy całych sztabów ludzi: menadżerów, agentów, fotografów, asystentów. Że to po prostu „reality show” reżyserowane, kreowane od A do Z.

Dowiedziałam się o tym z książki Influencerka Ellery Lloyd.

Jasne, to tylko powieść fabularna. Jasne, to, co w niej opisane, mogło się zdarzyć, ale niekoniecznie zdarza się często. Ale… czy na pewno? Czy na pewno nasze konta w socialach, takie szczere, autentyczne, nastawione na budowanie relacji i swojego „stada”, nie są kreacją? Nie są tworzone z myślą o podobaniu się? Ależ są! A to siłą rzeczy sprawia, że nie mogą być naprawdę autentyczne i szczere. Koniec, kropka.

Wiecie, dlaczego usunęłam ostatnio możliwość komentowania wpisów tutaj, na blogu?

Właśnie między innymi dlatego, że prawdziwa, szczera rozmowa nie może być wystawiona na widok publiczny. Nie może być narażona na ocenę – krytykę czy aprobatę miliona anonimowych internautów. To się właściwie w głowie nie mieści, co my sobie robimy tym wystawianiem wszystkiego na widok publiczny! Zdjęcia, przeżycia, wydarzenia, wspomnienia, uczucia, relacje… Relacje z przyjaciółkami z soszjali są publiczne! Rozmowy z nimi też. Wszystko tam jest na pokaz, na wierzchu, zero intymności, (zero szczerości?). Ile tych „przyjaciółek” jest naprawdę, a ile na niby? Na potrzeby kreowania social mediowego wizerunku?

Najnajmama odpowiadała na czterysta komentarzy dziennie, starała się zadowolić nawet tych followersów, którzy ją irytowali (żeby ich nie rozjuszyć), a jej jedyna prawdziwa przyjaciółka w realu nie mogła się do niej „dopchać”! Ona nawet nie odpowiadała na jej mejle! Nie miała czasu…


Czytając Influencerkę, z przerażeniem analizowałam w pamięci zawartość moich kont w socialach pod kątem zdjęć dzieci i prywatnych informacji (czy aby ich nie za dużo!).

Uświadomiłam sobie też z ulgą (a jednak!), że do prawdziwej influencerki mi bardzo daleko. Cóż. Przechwalałam się, jak ja to umiem w soszjale, a hahaha! Co ja umiem??? Przecież ja (uwaga, będzie trochę spojlerów, ale takich nieszkodliwych chyba):

  • nie założyłam bloga i social mediów z myślą, że wybieram taki a taki temat, bo na nim zrobię najlepszy biznes (owszem, chęć zrobienia z tego biznesu przychodzi z czasem, i to normalne, bo blogowanie to też praca, ale „normalni” blogerzy zaczynają od prawdziwej pasji i chęci podzielenia się nią ze światem)
  • nie mam agentki (która podsunęła mi dochodowy temat na influencing)
  • nie udaję, jak mi ciężko z dziećmi i jak sobie nie radzę: nie robię specjalnie bałaganu, nie zakładam swetrów na lewą stronę ani nie wychodzę w dwóch różnych butach po to, żeby pokazać (na zdjęciach), jaka jestem zmęczona, niewyspana, jak tego wszystkiego totalnie „nieogarniam” po to, żeby jak najwięcej instamatek mogło się ze mną utożsamiać
  • nie mam niani (do której nie mogę przyznać się w soszjalach, bo przestanę być instamatką, która sobie nie radzi)
  • nie mam asystentki (która mi narobi kłopotów)
  • nie kupuję followersów (bo nie mam agentki, która mi ich kupi, żeby sama mieć z tego później zyski)
  • nie przygotowuję wpisów (i zdjęć w swetrach założonych na lewą stronę) z dwutygodniowym wyprzedzeniem
  • nie ciągam dzieci na sesje zdjęciowe do reklam i nie urządzam im instaurodzin na pokaz
  • nie jestem (wraz z dzieckiem) twarzą (!) papieru toaletowego (!)
  • nie mówię, że jestem z wami szczera do bólu, podczas gdy każdy z wpisów czy nagrań jest spreparowany od A do Z (w porozumieniu z agentką, oczywiście)
  • nie wystawiam się z całą rodziną i domem na widok publiczny
  • nie olewam przyjaciół, bo muszę odpisywać na czterysta komentarzy dziennie i lajkować swoje „stado” instamam
  • no i jeszcze pewnie parę innych rzeczy nie robię, i CAŁE SZCZĘŚCIE

Influencerka Ellery Lloyd była dla mnie jak walnięcie obuchem między oczy. Jak okrzyk: kobieto, uciekaj z social mediów!

Przeczytałam ją wczoraj jednym tchem, skończyłam o drugiej w nocy, ale nie dlatego, że jest świetną powieścią – jest dobra, ale nie świetna – tylko dlatego, że byłam w szoku. Czytałam o ciemnych stronach świata, który tak dobrze znam, i który przez wielu jego użytkowników widziany jest w samych kolorowych barwach. Bo wielu mówi o rozsądnym korzystaniu, o umiarkowaniu, o wyciąganiu z soszjali tego, co dobre, co fajne. Świetnie. Tylko jeśli położymy na jednej szali social mediowej wagi to, co dobre i fajne, a na drugiej – całą resztę: manipulacje psychologiczne (czy tego chcemy czy nie, w soszjalach jesteśmy psami Pawłowa), kłamstwa (vide: fałszywe konta z fałszywymi ludźmi, fałszywi ludzie i sfałszowane życia, fałszywe przyjaźnie…), wszędobylskie reklamy i wciskanie kitu (ostatnio co drugie zdjęcie na Insta to reklama), hejt i – z drugiej strony – przymilanie się…

Ech. Dużo tego, co niefajne.

I wiecie co? W sumie nie wiem, czy ucieknę z social mediów. Jeszcze nie wiem. Ale wiem, co w nich piszczy. I wiem, że będę przed nimi chronić swoje dzieci, jak długo się da.


A teraz uwaga, będę się influensować. Jawnie i bez kitu.

Oto link Ceneo do Influencerki Ellery Lloyd (klik!)
Ja kupiłam ją wczoraj, pod wpływem impulsu (serio, serio!), na fali ostatnich moich zainteresowań, lektur i przemyśleń na temat social mediów. Wcześniej przeczytałam dwie inne książki na ten temat: Scotta Gallowaya Wielka czwórka. Ukryte DNA: Amazon, Apple, Facebook i Google (właściwie to jej słuchałam na Legimi, a tutaj mam dla Was link do niej na Ceneo) i Dziesięć powodów, dla których powinieneś natychmiast usunąć swoje konta z mediów społecznościowych Jarona Laniera (tę kupiłam w wydawnictwie Onepress – nic mi nie płacą za polecenie, jakby co – a tutaj znalazłam jej przyjemną recenzję).


W ogóle to ten tekst był nieplanowany. (I znów: serio, serio!) Dziś wrzuciłam na Insta (!) notkę o tym, że przeczytałam książkę, do której nie będę zachęcać, bo wszyscy pouciekają z Instagrama, a jedna z czytelniczek poprosiła, żebym napisała coś więcej. O. No to napisałam.

A niedługo będę odpowiadać na pytania innej czytelniczki: o rozterkach mamy w edukacji domowej.

Jesteśmy w kontakcie (mejla do mnie znajdziecie w stopce bloga)! Pa!


– Mamo, ja bym chciała mieć Instagrama! Bym robiła takie piękne zdjęcia: wzięłabym i ułożyła świeczkę, szaliczek, rozsypane ziarenka kawy, liście, tabliczka z cytatem, kakałko w kubku i efekt byłby pomarańczowy, taki jesienny…


No, jakbym chciała to sobie wyreżyserować, to bym tego lepiej nie wymyśliła.


Komentarze nadal (od wpisu na temat social mediów, z 30 maja 2022 roku), są wyłączone. Jeśli chcesz, możesz do mnie napisać na adres kontakt@korneliaorwat.pl

Autor: Kornelia Orwat

To ja. Kornelia zwana Werką, żona męża i mama trójki nastolatków: absolwenta liceum, licealisty i siódmoklasistki. Od 2011 roku tkwię w szaleństwie zwanym edukacją domową. Lubię pisać (nie tylko bloga), spacerować, robić na drutach i szydełkować. Uczę się korekty tekstu i bycia minimalistką. Czasami śpiewam w chórze. Jestem autorką dwóch książek o edukacji domowej: „Droga w nieznane? Edukacja domowa dla początkujących” i „Edukacja domowa niejedno ma imię. Mentorzy edukacji”.