Wielu rodziców edukacji domowej chwali się, że już w kwietniu mają wakacje.
Super, świetnie, cieszymy się, brawo dla tych państwa!
Ale cóż. Wielu rodziców jeszcze w maju wozi dzieci na egzaminy. A niektórzy nawet potrafią sobie zrobić w maju* armagedon. Nie tylko związany z egzaminami, ale tak w ogóle.
*W naszej szkole egzaminy trzeba zdać do końca maja, i dobrze.
Dziś przedstawiam poradnik, jak sobie taki armagedon można zrobić:
po pierwsze
Przez cały pierwszy semestr bimbać**, mówić, że jeszcze zdążymy, bo przecież dopiero wrzesień, październik, a w listopadzie jest za ponuro, a w grudniu to są Święta, ale w styczniu to już trochę zaczynamy zaczynać ruszać z kopyta, bo jednak te 10 – 13 egzaminów trzeba pyknąć, jakby nie patrzeć.
**Bimbać znaczy u nas nie uczyć się do egzaminów, lecz zajmować się różnymi fajnymi i z pewnością rozwijającymi rzeczami.
po drugie
W grudniu, lutym i kwietniu zrobić sobie po jakieś dwa tygodnie ferii ze względu na święta i… ferie.
po trzecie
We wrześniu zobowiązać się do napisania kolejnej książki o edukacji domowej, a w międzyczasie obiecać Najstarszemu, że się zredaguje jego powieść, po czym robić to przez cały listopad, grudzień, styczeń i luty (rety, on to przecież pisał jak miał 14 lat!).
po czwarte
W międzyczasie pozapisywać dzieci do wszystkich możliwych lekarzy specjalistów, bo każdemu coś tam strzyka, swędzi, boli, zatyka (nos i ucho) i leci (krew z nosa). Aha, i jeszcze na zaległe szczepienia je pozapisywać, bo przecież był Covid.
po piąte
W innym międzyczasie zachorować na jakieś przeziębienia, wszyscy po kolei, wszyscy po dwa-trzy razy.
po szóste
W jeszcze innym międzyczasie zepsuć sobie samochód (prawdę mówiąc, ma on swoje lata, więc sam się psuje) i jeździć z nim to tu, to tam, prawie jak z dziećmi po lekarzach – specjalistach.
po siódme
Pod koniec kwietnia skręcić sobie nogę, to znaczy tata sobie powinien skręcić nogę, tak, żeby mamie na głowie zostały nie tylko dzieci z ich egzaminami i rozgrzebana książka, ale też i psujący się samochód, cały dom, z zakupami, praniem, gotowaniem i sprzątaniem, plus wożenie męża po lekarzach i robienie mu herbaty dziesięć razy dziennie (dobrze, że chociaż kawy nie pije).
po ósme
Pod koniec kwietnia (tego samego, co to mąż sobie skręcił nogę) wpaść na pomysł, że jednak po roku przerwy będę pisać bloga, bo kto, jak nie ja, a w ogóle to przecież też mi się coś od życia należy, nie? I pisać tego bloga.
po dziewiąte
Na początku maja, kiedy cały naród plażuje i grilluje, mieć już zalążek armagedonu, bo każde z dzieci zdaje po jednym do dwóch egzaminów co tydzień (przy czym w maju są to NAJTRUDNIEJSZE egzaminy, bo te zostawia się przecież na koniec), termin oddania książki zbliża się wielkimi krokami (o matko, co to będzie?!), a zakupy, pranie, gotowanie i sprzątanie są wciąż na mojej głowie, bo przecież mąż nie ma jak, a dzieci MUSZĄ SIĘ UCZYĆ!
po dziesiąte
W połowie maja… No, w połowie maja zepsuć sobie coś w domu (na przykład syfon w zlewie w kuchni). Dodatkowo można sobie rozbić na podłodze w kuchni butelkę oleju lnianego (polecam, bardzo zdrowy!), żeby mieć co myć, myć, myć i myć. Chyba że chcemy sobie skręcić jakąś drugą nogę.
No i już. Mamy gotowy armagedon.
Proszę bardzo. Nie ma za co.
Współczuję majowego armagedonu. Dobrze, że już czerwiec 😉
Ewelina, dziękuję! Już się wszystko poukładało, trochę odetchnęliśmy 🙂 Myślę że większość tak ma w ED, że czerwiec już luźniejszy 🙂