Od jakiegoś czasu miałam w planach napisanie dla Was tekstu o moich ulubionych aplikacjach, które sobie zainstalowałam w ramach odwyku od smarftona (tak!).
Ten odwyk miał polegać na tym, że zamieniam złe nawyki na dobre. Czyli że zamiast odpalać uzależniające Google czy Instagram, odpalam na przykład Legimi albo aplikację Pismo Święte.
No i idąc tym tropem, zaczęłam szukać fajnych aplikacji.
I co znalazłam? Oprócz aplikacji: Legimi, Pismo Święte, Feedly, Pomodoro (pisałam o niej tutaj), I’m (uroczo niepotrzebna aplikacja do afirmacji i ulubionych cytatów), Diaro (dzienniczek i notes w jednym), Family Link i Cyfrowa Równowaga oraz kilku aplikacji do gimnastyki, znalazłam:
- Aplikację wspierającą nowe nawyki – Habit Trucker. Prosta, intuicyjna, ładna. Długo takiej szukałam (cóż, odwyk od smartfona jest czasochłonny). Mogę w niej zaznaczać, czy zrobiłam porcję ćwiczeń, pisałam dzienniczek, piłam wystarczającą ilość wody i nie darłam się na dzieci.
- Aplikację do robienia list zadań. Nazywa się… Lista zadań, integruje się z kalendarzem Google, którego również używam (zbieracze big data oczywiście zacierają rączki, ale trudno) i jest mega prosta, czyli tak jak lubię.
No i świetnie, te aplikacje są superaśne, ale czy naprawdę moje życie jest od nich lepsze?
Tak gdzieś od października sobie „aplikacjuję”, zamieniam te złe nawyki na dobre, i… odhaczam, zaznaczam, zapisuję, przepisuję na inny termin, notuję, znów odhaczam i zaznaczam, i notuję, i przepisuję i tak w kółko… aż dzisiaj mnie coś trafiło. Dzisiaj, to znaczy na dwa dni przed wyjazdem na żagle.*
Bo tyle się tego w tej mojej ulubionej „Liście zadań” zbiera! Wciąż coś nowego! Robię, załatwiam, odhaczam, cieszę się, że zrobione i załatwione, ale znów przybywa nowe! Przy czym wiele zadań jest jak głowa mitycznej Hydry: ucinasz jedną, a w jej miejsce wyrastają trzy nowe.
I dzisiaj właśnie pomyślałam sobie, że w żaglach świetne jest to, że tam się NAPRAWDĘ żyje chwilą.
Tam człowiek żyje tym, że danego dnia chce gdzieś dopłynąć na nocleg (czasem nie do końca wie, gdzie dopłynie, ale GDZIEŚ zawsze się na ten nocleg zatrzyma). W międzyczasie zrobi sobie jedzenie, pożegluje, pogada, poleży, poczyta, ponicnierobi, popatrzy przed siebie: na wodę, fale, chmury, krzaki, ptaki. Czasem zrobi zakupy, żeby uzupełnić zapasy jedzenia czy paliwa. I to wszystko.
No, chyba że ma na łódce dzieci – to trochę więcej, ale i tak kręci się to wokół jedzenia i „nudzi mi się” ewentualnie, albo „założcie kamizelki”. No i chyba że ktoś zachoruje, ale wtedy to dopiero jest „życie chwilą”!
Ale co najważniejsze i do czego zmierzam:
Na żaglach nie potrzebuję żadnej listy zadań, żadnego kalendarza Google, żadnego Gmaila.
Nie potrzebuję żadnych afirmacji (i bez nich jest fajnie), śledzików nawyków (jogi sobie za bardzo nie poćwiczę, a wodę i tak piję litrami – nie potrzebuję przypominajki w telefonie).
Na żaglach – oprócz rzeczy niezbędnych do przeżycia – mogę potrzebować dzienniczka, aparatu fotograficznego i czegoś do poczytania.
Na żaglach nie muszę nic odhaczać! Nie muszę sprawdzać co pół godziny (wygląda na to, że od aplikacji pt.: „Lista zadań” też można się uzależnić), co mi tam jeszcze wisi do zrobienia. Nie muszę nic przekładać, przepisywać. Nie muszę tego robić, bo po prostu NIE MAM NIC do zapisania na liście zadań (z wyjątkiem listy bieżących zakupów, ale to można w esemesie albo na kartce zapisać)!
No i zaczęłam się dziś zastanawiać: Co by było, gdyby… Co by było, gdybyśmy na co dzień zaczęli żyć tak, jak na żaglach. Tym dniem dzisiejszym?
Gdybyśmy przestali zapisywać te wszystkie zadania, pomysły, inspiracje, rzeczy do kupienia i sprawy do załatwienia?
Czy nasz świat zawaliłby się od tego? Czy nasze życie by się zdezorganizowało?
Czy może byłoby tak, że te najważniejsze rzeczy pamiętalibyśmy, te ważne upominałyby się o siebie same, a te mniej ważne po prostu by się przedawniały, zapominały, odchodziły w niebyt nieważności?
Czy stałoby się z tego powodu coś strasznego?
A może wręcz przeciwnie? Może wreszcie wszystko wróciłoby na swoje miejsce? Może przestalibyśmy kręcić się w kółko jak chomiki na karuzeli i zaczęlibyśmy zajmować się tym, co naprawdę się dla nas liczy, a nie tym, co chcielibyśmy, żeby się liczyło?
Bo zobaczcie: daję słowo, nie pamiętam, żeby moja mama czy babcia robiły jakieś listy zadań!
Zapisywały sobie w kalendarzu jakieś ważniejsze daty i terminy, może coś notowały. Ale listy zadań? Nie widziałam!
Sama nauczyłam się tego w pracy. Bardzo sobie to zresztą chwaliłam, bo było wtedy niezbędne, ale w życiu prywatnym listy zadań zaczęłam prowadzić znacznie później: Nie wiem, może przy drugim dziecku?
Wydaje mi się, że zapanowała ostatnio moda na organizowanie, planowanie, robienie list zadań, śledzenie nawyków, zmiany nawyków, notowanie pomysłów, zakupów, pracę nad sobą…
I przyznam, że tej modzie uległam. Bo lubię ładne zeszyty, pisaki, planery, notesy… Lubię planować, notować, odhaczać.
Ale też widzę, jak mnie to potrafi frustrować.
Więc… tak tylko sobie myślę. Może nasze życie niekoniecznie musi polegać na odhaczaniu kolejnych zadań i pilnowaniu zdrowych i rozwijających nawyków?
Myślę też sobie, że niekoniecznie ten, kto ma listy zadań, planuje, zapisuje i odhacza, jest zorganizowany lepiej od tego, który żyje chwilą.
Bo to jest też kwestia talentu do organizowania się i pracowania nad sobą bez przypominajek, notesów i planerów. Jeden potrzebuje narzędzi i nawet z nimi ledwie sobie radzi, a drugi śmiga przez życie bez narzędzi. I tak pewnie być musi.
Moje zadanie: zastanowić się, jak znaleźć w tym wszystkim złoty środek dla siebie. Nie mogę być przecież całe życie na żaglach!
* W dniu publikacji tego tekstu jestem już po. Po żaglach 🙂 O tym, jak to się z nimi u mnie zaczęło, możecie poczytać tutaj – klik!
Zdjęcie: Kornelia O…
Komentarze nadal (od wpisu na temat social mediów, z 30 maja 2022 roku), są wyłączone. Jeśli chcesz, możesz do mnie napisać na adres kontakt@korneliaorwat.pl
4 komentarze
Możliwość komentowania została wyłączona.