Lubię pomidory. Kocham pomidory.
Addio pomidory. A nie, przepraszam, to było w piosence Kabaretu Starszych Panów. Poza tym bez sensu. Jakie „addio”? Przecież jeszcze nie minął sierpień ani wrzesień. Sezon na pomidory tak naprawdę dopiero się zaczyna. Teraz dopiero będzie pomidorowe szaleństwo, pychota!
Ale ja właściwie nie o tym chciałam. Chciałam o pomidorach w telefonie, w smartfonie napisać. Chciałam napisać o pomidorach po włosku. O pomodoro. O technice pomodoro*. A było to tak.
* Technika Pomodoro to praca w krótkich blokach czasowych: przykładowo, dwadzieścia pięć minut pracy i pięć minut przerwy. Po czterech takich, jak je nazywam, „pomidorach”, robimy przerwę dłuższą, np. piętnastominutową. Grunt, to pozostać przez te dwadzieścia pięć minut skupionym na pracy, a w czasie przerwy zrobić coś innego, np. nastawić pranie albo zrobić parę przysiadów. (Dla mnie prawie nieosiągalne. Nie że pranie czy przysiady, ale ta praca w skupieniu.)
Ciągle chwalę i chwalę tę metodę (a właściwie aplikację) Pomodoro, że super, że świetny wynalazek, że niech sobie chłopaki wypróbują (to przynajmniej będą wiedzieli, kiedy pupy ruszyć sprzed komputera i zrobić kilka pompek), a mój mąż na to, że on nie potrzebuje żadnego pomodoro, bo on sobie siada do pracy i pracuje, aż ma dość. I to może być zarówno pół godziny, jak i dwie. Wtedy robi sobie przerwę. I on nie potrzebuje żadnej głupiej apki, żeby wiedzieć, kiedy ma dość.
Na to ja mu mówię, że hahaha, buahahahaha, bardzo śmieszne, bo ja jak siadam do pracy, to pracuję, aż mi jakieś dziecko przyjdzie i powie: „Mamo, swędzi mnie oko”. I zazwyczaj to nie jest nawet te głupie pół godziny, tylko pięć minut. Więc ja potrzebuję tej cholernej apki, żeby móc dzieciom powiedzieć, że teraz robię mojego pomidorka i mają być cicho!
Tak że ten. W sumie przyznam, że rozkręciłam się niemożebnie, zaczęłam pokrzykiwać, jaka to ja biedna jestem, że nie mogę w domu w spokoju pracować! Zwaliłam wszystko na biedne dzieci, które to niby ciągle mi przeszkadzają, przerywają pracę, a on, mąż… No cóż.
Nie zwiesił pokornie głowy, nie pokiwał ze zrozumieniem, że oj tak, wy, kobiety, to zawsze macie w życiu pod górkę, oj tak, rodzić musicie w bólach, karmić te dzieci, sprzątać, prać i gotować, a jeszcze do tego wszystkiego dzieci wam przeszkadzają w robieniu kariery, i tak dalej, i tak dalej. Nie. Nie pokiwał. Nie powiedział.
Nie! On, ten drań nieczuły, powiedział coś takiego: „Ale ty przecież sama sobie przerywasz!”
Widzicie, kochane czytelniczki? Jak ja mam żyć? Jak żyć z takim facetem, który zamiast po główce pogłaskać i powiedzieć: „Nie martw się, kochanie, zrobię wszystko, żeby od dzisiaj dzieci przeszkadzały w pracy mnie, a nie tobie”, mówi: „Ależ to ty sama sobie przeszkadzasz”?!!!
Toż to znęcanie i ucisk patriarchalny. O!
No ale tak po prawdzie, po namyśle, jak już ostygły emocje, bo jak emocje ostygną, to zaczynam myśleć, doszłam do rozsądnego wniosku, że po pierwsze, dzieci mu nie mogą w pracy przeszkadzać, bo jak by nie patrzeć, to on jest wciąż głównym żywicielem naszej rodziny, a po drugie…
To prawda, że JA SAMA SOBIE PRZERYWAM!
Jak już emocje ostygły, to spojrzałam prawdzie w oczy i co zobaczyłam? Zobaczyłam Werkę, która ciągle musi sprawdzać, czy przypadkiem dzieci sobie krzywdy nie zrobiły tymi książkami, co je czytają, czy komputerem, na którym pracują, czy aby dobrze się czują, czy aby śniadanko zjadły, i czy aby nie zapomniały, że mają zrobić gimnastykę i umyć zęby. (Dla przypomnienia: nasze dzieci mają 11, 15 i 17 lat).
Zobaczyłam Werkę, która musi koniecznie sprawdzić, czy nie ma jej w drugim pokoju i czy w lodówce nie pojawiło się coś dobrego do jedzenia (jak wypisz wymaluj Pani Bukowa), albo zastanowić się, czy mamy coś na obiad i czy nie trzeba wygonić dzieci na zakupy.
Więc tak. Prawda okazała się brutalna i strzeliła mnie lewym sierpowym prosto w nos: sama jestem sobie winna i aplikacji Pomodoro potrzebuję do dyscyplinowania samej siebie.
Tak! Tak właśnie było! Tak właśnie jest. Pomodoro pomaga mi się skupić, ponieważ jestem zwierzęciem łatwo rozpraszalnym. Niczym zwinna i zgrabna antylopa. Nasłuchuję, węszę, czuwam. Gotowa w każdej chwili do ucieczki. Do ratowania swoich dzieci.
Ale. Tak czy siak, dzieci są tutaj słowem-kluczem. Dzieci i dom. Bo gdy nie jestem na hołmofisie**, tylko, dajmy na to, na łorkejszyn***, to nic nie jest mnie w stanie rozproszyć. Serio.
** home office (ang.) – biuro w domu, czyli pracujemy w piżamie i w łóżku, ale za to ciągle nas coś rozprasza. Chyba że jesteśmy moim mężem.
*** workation (ang.) – zlepek słów work (praca) i vacation (wakacje), czyli wyjeżdżamy do hotelu w lesie i tam siedzimy i piszemy non stop, z przerwą na posiłki w hotelowej restauracji i spacery po lesie. Ech.
A co do aplikacji Pomodoro, to tak naprawdę nie potrzebujecie aplikacji. Wystarczy minutnik. Ja akurat mam apkę (o, taką – klik!) i lubię ją. Jest prosta w obsłudze i ładna. I w dodatku kuka. Serio.
No to powodzenia na hołmofisie! Tylko nie zapomnijcie o przydatnych frazach, takich jak „mama robi teraz swojego pomidorka” (tę wypowiadamy na głos) lub „muszę skończyć pomidorka, muszę skończyć pomidorka, muszę skończyć pomidorka, jak się skończy i powie >ku-ku!<, to będę mogła iść sprawdzić, co w tej lodówce” (tę wypowiadamy w myślach).
Tak, to dlatego właśnie lubię pomidory.
Ach, dobrze móc znów Cię czytać 🙂
🙂
Druga połówka potrafi czasem człowieka tak podsumować, że człowiek sam by tego zjawiska w sobie nie zauważył i nie nazwał. A tu dostaje. I to podsumowanie okazuje się bardzo prawdziwe. To w zasadzie przyspiesza nasz rozwój – bo uświadamia, przyspiesza stawanie się lepszym i szczęśliwym!
Tak, to jest właśnie piękne w małżeństwie:-)
ja liczyłam wczoraj, co ile słyszę „mamo”. Liczyłam na przynajmniej minutę…przeliczyłam się. kiedyś zrobię swojego pomidorka…
a tak na serio to mówię, odłóż na miejsce 100 rzeczy i będzie kawka…najszybciej idzie przy klockach 🙂
Haha! No tak. Też kiedyś byłam na etapie klocków. Teraz jestem często na etapie „ogarnij tę kuchnię i będzie kawka”. I niby dzieci i mąż też ogarniają tę kuchnię (przynajmniej tak mówią że ogarniają), ale i tak muszę ją ogarniać ze trzy razy dziennie. Tak to jest jak się jest na hołmskulingu i hołmofisie 🙂 Ale i tak jest fajnie.