Jak walczę z uzależnieniem od smartfona?

Jak walczę z uzależnieniem od smartfona by Kornelia Orwat

W artykule zatytułowanym Dlaczego dążę do minimalizmu i jaki to ma związek z edukacją domową obiecałam napisać tekst o tym, jak uciekłam od przebodźcowania i uzależnienia od smartfona.

No i myślę sobie, że nadeszła dobra ku temu okazja: czas Adwentu.

To czas, by o ucieczce od smartfona nie tylko napisać, ale i ją zrealizować.

Chyba nie muszę wyjaśniać Wam, dlaczego uciekam, chcę uciekać od smartfona?

No dobrze – tak na wszelki wypadek tylko napiszę: Dlaczego uciekam – a przynajmniej próbuję! – od smartfona?

  1. Chcę być tu i teraz w świecie realnym, a nie wirtualnym.
  2. Chcę być panią swojego czasu i życia.
  3. Chcę odciąć się od nieustannego szumu informacyjnego.
  4. Chcę myśleć samodzielnie.
  5. Chcę być niezależna od korporacji, które sprawiają, że ludzie: a) żyją w świecie wirtualnym, zamiast w realnym, b) tracą kontrolę nad swoim życiem i czasem, c) nurzają się w nieustającym szumie informacyjnym, d) zatracają zdolność samodzielnego myślenia.
  6. Nie chcę być non stop inwigilowana (Wielki Brat Google widzi i słyszy wszystko).
  7. Nie chcę, żeby moje dzieci myślały, że smartfon to taka część ciała. (Moje na szczęście już są za duże, żeby tak sądzić, ale pomyślcie o tych wszystkich dzieciach ery smartfonów!)

I oczywista oczywistość (ale jak wiadomo, o takich najczęściej zapominamy):

Uciekam od smartfona, bo smartfon uzależnia. Uciekam więc od uzależnienia.

I jeśli sądzisz, że jestem ugotowana, to znaczy chodzę dzień i noc z tym ustrojstwem przyklejonym do ręki, to nie do końca masz rację. Jeśli myślisz, że gram na smartfonie w jakieś uzależniające gry, to się mylisz. Moje uzależnienie polega na tym, że bardzo często, wiele, bardzo wiele razy mam nieodpartą ochotę sprawdzić, co tam w tym moim smartfoniku piszczy. Innymi słowy, uzależniłam się od wyrzutów dopaminy, którą fundują mi różne przyciski (aplikacje) na smartfonie. A to poczciwy Gmail, a to jakieś wiadomości na internecie, a to surfowanie po sieci, żeby coś sprawdzić. Oczywiście sprawdzić natychmiast, jak tylko jakieś pytanie czy zagadnienie przyjdzie mi do głowy! Kto by tam czekał na dogodny moment!

Nawiasem mówiąc, to branie do ręki smartfona i – powiedzmy sobie szczerze – bawienie się nim – jest jak opiekowanie się zwierzątkiem Tamagotchi.* Nasz smartfon jest zwierzątkiem, które trzeba karmić, myć i sprzątać po nim. Czas spędzony w aplikacjach to jedno, a przecież w smartfonie wciąż trzeba coś ustawiać, instalować, aktualizować, czyścić, zmieniać, poprawić, wyrzucić…
Kurczę! Tyle roboty! A życie nie czeka, życie ucieka.


* Mój mąż mawiał mi kiedyś często, że social media są jak zwierzątka Tamagotchi. Mówił mi to w czasach, gdy jeszcze raczkowały, te social media, i sam do dziś nie założył sobie konta na żadnym z nich.


Tak więc, żeby mi życie nie uciekało, wypróbowuję różne sposoby zerwania ze swoim smartfonem.

Zaczęło się od tego (a właściwie niezupełnie od tego się zaczęło, ale nie o chronologię tu chodzi), że kilka lat temu wpadła mi w ręce książka Catherine Price pt.: Jak zerwać ze swoim smartfonem. Przeczytałam, przemyślałam, pokiwałam głową z akceptacją i zrozumieniem problemu, po czym… ochoczo pobiegłam dalej się uzależniać.

No ale jednak czułam, że muszę coś z tym wreszcie zrobić.

[sposób pierwszy: wywalanie aplikacji social mediów i rezygnacja z nich w ogóle]

A więc usuwałam konto na Facebooku (po czym znów je zakładałam), usuwałam aplikacje Facebooka, Instagrama, Pinteresta (i jeszcze parę innych) ze smartfona (po czym znów je instalowałam, po czym znów usuwałam, i tak dalej). Niestety, nie da się ze smartfona usunąć Google i innych jego aplikacji. To jest dla mnie granda, niewola i monopol, no ale przecież sama tego chciałam. Tego smartfona. Nie?

[sposób drugi: brak smartfona]

I pewnym momencie nie chciałam już smartfona. Bo tak się złożyło, że napadli mnie na smartfonie złodzieje i musiałam go zniszczyć. Tak powiedzieli mądrzy ludzie na policji, więc pewnie mieli rację. Zniszczyć – to mi przez gardło, ani tym bardziej ręce nie przeszło, no ale zniszczony nie zniszczony – nie używamy go. Leży sobie, zabytek. Może nas nie zje. W każdym razie po tej historii ze złodziejami powiedziałam basta! Mam dość tego ustrojstwa! Chcę moją starą, dobrą, małą i lekką Nokię 3310 do dzwonienia i esemesowania.

Tutaj mógłby nastąpić długi i nudny opis tego, jak szukałam sobie nowej starej, dobrej Nokii 3310 (bo moją starą starą, dobrą Nokię 3310 oddałam dawno temu Sergiuszowi, który mi jej za żadne skarby nie odda), ale Wam go oszczędzę. Powiem tylko, że młodzi sprzedawcy w sklepach nie dla idiotów nie mają pojęcia, co to znaczy słownik T9 w telefonie. Ha! A Wy macie? (Wiem, jestem stara.)

No i niestety, nie da się. Nie da kupić starej, dobrej Nokii ze słownikiem T9. To znaczy da się, ale nie dobrą; co najwyżej kiepską, używaną (?) podróbkę. Którą zresztą kupiłam, bo wyglądała tak samo jak moja stara, dobra… tylko niebieska.

Używałam jej jakieś trzy miesiące. Na początku czułam się, jakby mi ktoś amputował kawałek mózgu. Serio, naprawdę, tak się czułam! Ale powoli odzyskiwałam pamięć i świadomość, kim jestem i czego tu szukam (i gdzie, i kiedy). Szczerze mówiąc, było to dość makabryczne doświadczenie. Jakby smartfon stał się częścią mojej świadomości. Czyżbym została cyborgiem?

Przypomniałam sobie, jak to jest żyć bez smartfona.

Policzyłam, że bez smartfona przeżyłam w swoim życiu 40 lat, a ze smartfonem – 7. I ze smutkiem pomyślałam sobie o tych dzieciakach, które już nie znają życia bez smartfona. Uświadomiłam sobie, że moje ciągłe szukanie dziury w całym (smartfonie) wynika właśnie z tego, że PAMIĘTAM. Pamiętam tę wolność, otwarte na świat realny oczy, te chwile zamyślenia i zatrzymania w nicnierobieniu, bez pokusy „zajrzenia na chwilkę”.

No bo przecież wiem, co mówicie. Że biegu rzeki się nie odwróci, że to postęp, technologia, że pomaga, ułatwia! Wiem! Technologia jest jak nóż kuchenny. Jest narzędziem. Co z nim zrobimy, zależy od nas. – powiedział mi kiedyś profesor Marek Kaczmarzyk, neurodydaktyk, w wywiadzie dla 11. numeru (o nowych technologiach) Magazynu Kreda. To fakt. Można się nożem skaleczyć, ale można też ukroić chleb. Albo odwrotnie: można nim ukroić chleb, ale też się skaleczyć. A może – tak sobie teraz myślę – technologia nie jest jak nóż kuchenny, tylko jak nóż po prostu? A noże są różne. Są do chleba, są i do zabijania.

Ale znów poleciałam w dygresje. Wracam do moich sposobów na uwolnienie się od nałogu smartfonowego.

[sposób trzeci: aplikacja (sic!) Cyfrowa Równowaga]

Ustawiłam sobie wszystko pięknie ładnie w aplikacji Cyfrowa Równowaga (kolejne zwierzątko Tamagotchi do pielęgnowania!). Nawet godzinę wyłączenia smartfona na 21.00 sobie ustawiłam, a jakże! No i wiecie co? Nic. Smartfon się wyłączał, a ja go włączałam. Liczniki czasu mówiły, że dość! czas minął!, a ja go przedłużałam, ten czas. W aplikacji Cyfrowa Równowaga, oczywiście!

[sposób czwarty: ostra selekcja aplikacji plus zasada zastępowania złych nawyków dobrymi]

Przeczytałam książkę Cyfrowy minimalizm Cala Newporta i postanowiłam wziąć przykład z Amiszów, o których pisze on, że wykorzystują daną technologię tylko wtedy, gdy z całą pewnością wiedzą, że służy – jak nóż – do krojenia chleba, a nie do zabijania.

W związku z tym wyselekcjonowałam spośród aplikacji na swoim smartfonie same „noże do chleba”, a pozostałe usunęłam. Niestety, nie wszystkie się dało, o czym pisałam wyżej (Google, ach Google!). W każdym razie to już było coś. Zamiast klikać Pinteresta, klikałam Legimi. Niestety, wciąż… klikałam. Klikałam i siedziałam z nosem w smartfonie, i w dodatku wkręciłam się w szukanie nowych fajnych „noży do chleba”! (Pisałam o tym tutaj, w artykule o tym, czy muszę wciąż coś odhaczać).

[sposób piąty: minimalistyczny launcher]

I szukając tych nowych fajnych noży, czyli aplikacji, znalazłam tak zwany minimalistyczny launcher. Przez czysty przypadek (oczywiście!) wyświetliła mi się jego reklama i popłynęłam. Ach! Jaki piękny minimalistyczny ekran! Brak ikon aplikacji, sam spis alfabetyczny! Wszystko czarno-białe. Obiecują, że dzięki ich aplikacji odzwyczaję się od smartfona i będę go używać o wiele krócej, bo te kolorowe ikonki nie będą mnie kusić: kliknij. Bo mogę sobie poukrywać wszystkie aplikacje, jakich nie chcę widzieć ani używać, a nie mogę usunąć, a na ekranie mieć tylko te kilka naprawdę dobrych i pożytecznych! W dodatku mogę sobie ustawić limity czasowe na używanie ich!

Tak. Mogę. A potem mogę je ignorować. Albo zmienić. No przecież. A te ukryte aplikacje tak naprawdę tam są. Tylko ukryte. Więc w czym problem? Mogę ich użyć, jak wejdę w ustawienia i tak dalej…

A potem mogę sobie jeszcze poszukać innego minimalistycznego launchera (jego reklama wyświetliła mi się gdzieś, nie pamiętam już gdzie; ciekawe, dlaczego?…), który ma inne bajery, bo na przykład fajną minimalistyczną listę zadań i widżet kalendarza na pulpicie. I w ogóle ładniejszy wygląd, z takim zabawnym ruchomym wężykiem z literek alfabetu, które wyświetlają się obok alfabetycznego spisu aplikacji, no łał!

Tak. Za tą z wężykiem nawet zapłaciłam jakieś dwie dyszki. Tak mnie wężyk zauroczył. No, może jeszcze ładne kolory do wyboru i większe możliwości personalizacji. Do czasu, aż się apka z wężykiem zepsuła. Nie chciała się odpalać. Tak, że ten.

(Aha, w czasie, gdy pisałam artykuł, o którym wspomniałam na początku, a w którym obiecałam Wam napisać tekst o tym, jak uciekłam od przebodźcowania i uzależnienia od smartfona chodziło mi właśnie o ten minimalistyczny launcher! Że to niby on tak mi pomógł. Że to dzięki niemu uciekłam. I co? Nie minął nawet miesiąc, a sprawa już nieaktualna.**)


** dopisek z 10 grudnia 2022. A jednak aktualna: aplikacja Indistractable znów działa i znów jej używam i polecam.


[sposób szósty: mam tego wszystkiego dość!]

Wywaliłam minimalistyczne launchery i przestałam się wygłupiać. Ustawiłam sobie na ekranie startowym cztery ikony: przeglądarkę Firefoxa, listę zadań, telefon i esemesy. Reszta jest w tzw. szufladzie. Zabrałam się za czytanie książek papierowych (pisałam też o tym w tekście Jak kupować mniej), których mamy w domu tony, a których przez smartfon-tamagotchi nie czytam, albo czytam za rzadko. Rzadziej i mniej, niż bym chciała. (I myślę o tym za każdym razem, gdy sprzątam nasz wypasiony regał z książkami).

I wiecie co? Te wszystkie nieudane próby zerwania z nałogiem smartfonowym sprawiły, że pomyślałam o alkoholikach.

Myślę zresztą o nich teraz zupełnie inaczej, niż dawniej, odkąd przeczytałam książkę Na zdrowie! Jak trzeźwiałam w kulturze picia Holly Whitaker (nawiasem mówiąc, jeśli sądzicie, że tzw. kultura picia, czyli Ze mną się nie napijesz?!, to coś specyficznego dla Polski i Polaków, to się grubo mylicie). Książka jest wstrząsająca. Bardzo otwiera oczy na to, czym jest alkohol i przemysł alkoholowy. Mianowicie, o czym się często zapomina, jedno jest trucizną, a drugie… przemysłem. Czyli kasa, misiu, kasa. A trup niech się ściele gęsto. A co!

Tak więc pomyślałam sobie o alkoholikach, których obwinia się za to, że się uzależnili, a zapomina się o tych, którzy im tę uzależniającą truciznę wciskali na każdym kroku, mówiąc, że to fajne, miłe, cool i trendy i Jak to, ze mną się nie napijesz?! i zobacz, James Bond pije wstrząśniętą, nie zmieszaną, i te kobiety TAK go kochają, i taki jest przystojny i mądry.

Pomyślałam sobie o alkoholikach, jak by to było, gdyby im mówiono, że aby zerwać z alkoholem, to muszą sobie ustalać limity picia i zastępować złe alkohole dobrymi. Albo że nie powinni trzymać butelek z alkoholem pod ręką. Robić sobie dni bez picia.
No i gdyby im mówiono, że przecież mają swój rozum i że mogą sami decydować, ile wypiją.

Bardzo śmieszne.

A przecież to właśnie mówi się ludziom, którzy czują, skarżą się, że mają problem z uzależnieniem od smartfona. A zazwyczaj nie mówią tego wprost. Mówią tylko, że smartfon zabiera im za dużo czasu. Że czują, że stracili kontrolę. A najgorzej, jeśli nie czują, ale ich rodzina czuje.

Jakież to podobne do alkoholizmu, prawda?

I wiem, że to nie to samo. Że mechanizmy są inne, że smartfon nie rozwala wątroby, nie niszczy ciała.

Ale czy niszczenie duszy nie jest jeszcze gorsze?


Podsumowując, uważam, że jedynym skutecznym sposobem na zerwanie ze smartfonem jest pozbycie się go. Definitywne.

Wszystkie inne sposoby to tylko pozoranctwo. Trochę łagodzą objawy, ale nie leczą choroby.

Dlatego czekam na nową, starą dobrą Nokię 3310. Nową, ale taką jak ta stara, która służyła do dzwonienia i miała słownik T9. Czekam i nie tracę nadziei, że znów zaczną takie produkować. A tymczasem staram się jak najczęściej zapominać o tym, że mam smartfona. Czasami się udaje. Przede mną jeszcze tylko rezygnacja z dwóch bardzo przydatnych dla mnie aplikacji: listy zadań i kalendarza Google. Przerzucę się na wersje analogowe. Nie wiem tylko, co z nawigacją. Z tej zrezygnować nie umiem. Pewnie sobie zostawię. W sumie to fajnie byłoby mieć takiego smartfona w wersji odchudzonej: tylko telefon, wiadomości tekstowe i nawigacja. Tylko jak usunąć całą resztę?!


Wiecie co? Nie opuszcza mnie obawa, że za sprawą takich artykułów jak ten, będzie postrzegać mnie jak starą zrzędę, jak kogoś, kto narzeka, że kiedyś to było lepiej, a ta dzisiejsza młodzież to już w ogóle.
Jednak obawa obawą, ale fakty są takie, że wystarczy się zastanowić, co dobrego wynika z powszechnego używania (i wciskania: kup, weź, damy ci za darmo, to znaczy za lojalkę) smartfonów i związanych z nimi aplikacji choćby takich mediów społecznościowych.

Co dobrego wynika z powszechnego, permanentnego podłączenia do sieci większości ludzi, w dzień i w nocy.

Pozwól, że powtórzę:

Co DOBREGO z tego wynika?


Amisze, jak pisze Cal Newport w Cyfrowym Minimalizmie, zanim zdecydują, czy używać jakiejś technologii, czy też nie, zadają sobie pytanie: Co dobrego ta technologia nam da? Jakie konkretne korzyści? Oraz: Czym grozi? Co może zrobić złego?

A my? Rzucamy się (tak, to też pisze Cal Newport w Cyfrowym Minimalizmie) na wszelkie nowości, wszelkie nowinki techniczne jak ślepe kury na ziarno. Bo fajne, bo nowe, bo kolorowe, bo wszyscy mają!

No cóż. Pozwolicie, że w tym miejscu zakończę ten artykuł o tym, jak walczę z uzależnieniem od smartfona. Artykuł, który sam w sobie jest walką z tym, czym staje się świat ludzi podłączonych, uwiązanych jak na smyczy do swoich ekranów i wpatrzonych w nie, zamiast w siebie nawzajem albo w niebo. Albo na drzewa. Trawę. Cokolwiek realnego.

PS Właśnie się zorientowałam, że – nie do wiary! – napisałam już kiedyś całkiem podobny (a może nawet lepszy) artykuł na podobny temat! A było to w roku 2018… Już wtedy uciekałam od smartfona… I już wtedy pisałam o minimalizmie! I jakie to swoją drogą smutne, że od tamtej pory niewiele się zmieniło…


Komentarze nadal (od wpisu na temat social mediów, z 30 maja 2022 roku), są wyłączone. Jeśli chcesz, możesz do mnie napisać na adres kontakt@korneliaorwat.pl

zdjęcie: Canva

Autor: Kornelia Orwat

To ja. Kornelia zwana Werką, żona męża i mama trójki nastolatków: absolwenta liceum, licealisty i siódmoklasistki. Od 2011 roku tkwię w szaleństwie zwanym edukacją domową. Lubię pisać (nie tylko bloga), spacerować, robić na drutach i szydełkować. Uczę się korekty tekstu i bycia minimalistką. Czasami śpiewam w chórze. Jestem autorką dwóch książek o edukacji domowej: „Droga w nieznane? Edukacja domowa dla początkujących” i „Edukacja domowa niejedno ma imię. Mentorzy edukacji”.

Jeden komentarz

Możliwość komentowania została wyłączona.