Edukacja domowa w praktyce – jakie były nasze początki?

Nasze początki w edukacji domowej by Kornelia Orwat

Dzisiaj opowiem o tym, jak wyglądała w naszej rodzinie edukacja domowa sześć lat temu, kiedy rzuciliśmy „zerówkę”.

Blog powstał 8 marca 2015 roku, czyli ponad dwa lata temu. A zatem mieliśmy już wtedy za sobą prawie cztery lata w edukacji domowej. Czułam ogromną potrzebę podzielenia się swoim nie tyle doświadczeniem, ile rozterkami, których mimo już czteroletniego „stażu w ED” miałam sporo.

Wciąż czułam presję środowiska.

A mówiąc po ludzku – wciąż spotykałam osoby, które wprowadzały mnie w zakłopotanie, wyrażając głośno swoje wątpliwości co do słuszności naszej decyzji (skądinąd ciekawe, dlaczego sami nie mieli wątpliwości co do słuszności własnych decyzji o posyłaniu dzieci do szkół?). Powstał wtedy pierwszy artykuł na tym blogu: „Po owocach ich poznacie”.

Poza tym czułam, że nawet w środowisku edukacji domowej jesteśmy trochę „inni”, bo… trochę inaczej się organizujemy i mamy inny, powiedzmy, styl. By dać ujście emocjom, a jednocześnie dać się poznać czytelnikom, napisałam „Godzinę szczerości…”.

Wciąż mi się wydawało, że nie jesteśmy tak dobrze zorganizowani i nie robimy tak dużo, jak powinniśmy.

(„Robimy”: zadań, prac pisemnych, ćwiczeń w podręcznikach, eksperymentów, zabaw edukacyjnych i w ogóle tego wszystkiego, co zwie się „edukacja”).

Że gdyby ktoś nas zapytał, jak wygląda nasz plan dnia nauki domowej (Coś jak plan lekcji w szkole? No nie! Przecież nie po to rezygnuje się ze szkoły, żeby mieć plan lekcji!), to spaliłabym raka i wydukała, że… no… tak naprawdę… działamy dość spontanicznie i podążamy za dziećmi. (Dzisiaj wiem już, że powinnam była dodawać: „…które są na tyle małe, że nie potrzebują żadnego planu lekcji”). Owocem tych rozterek był artykuł „Idealny dzień w edukacji domowej”.

Chwilę później zaś czułam potrzebę, by pochwalić się, jak to jednak robimy dużo, bo jesteśmy zabiegani jak nie wiem co.

„Zabiegany tydzień” jest autentycznym zapisem jednego z bardziej zwariowanych tygodni, które zresztą wtedy zdarzały się często. Jeśli wziąć pod uwagę, że jeździliśmy po Warszawie i często staliśmy w korkach, na „prawdziwą naukę” w domu nie zostawało wtedy czasu w ogóle.

Ale to wszystko było w roku 2015. Cofnijmy się jednak do początków początku, czyli do roku 2011, 2012 i 2013.

Ha! Łatwo powiedzieć, cofnijmy się! Żebym to jeszcze pamiętała, co robiliśmy w tamtych latach!

Owszem, mogłabym przeszukać kalendarze, żeby zobaczyć, na jakie zajęcia chodziliśmy. Jednak chyba niezupełnie o to chodzi, żebym przedstawiła Wam szczegółowy raport z tego, co robiliśmy.

Opowiem o tym, co pamiętam najlepiej, bo prawdopodobnie to właśnie jest najważniejsze (skoro zostało zapamiętane).

Otóż pamiętam, że chłopcy chodzili na zajęcia z artystą-rzeźbiarzem Grzegorzem Ojrzyńskim do Galerii Autograf, na „Zabawy z nauką” do fundacji Sto Pociech, na zajęcia Dziecięcego Uniwersytetu Ciekawej Historii (DUCH). Najstarszy chodził na ju-jitsu i zbiórki skautów.

Rodzynka, gdy podrósł, zapisałam na zajęcia typu „Metody aktywnego uczenia się” do Ogniska Pracy Pozaszkolnej, gdzie między innymi bawił się ukochaną „Mozaiką” wydawnictwa Epideixis, którą potem zakupiłam do domu wraz z klockami GEO, BIO i PUS-ami.

Zapraszam do Buby Bajdocji, która pisze i o Mozaice, i o klockach GEO, i o zestawach PUS (Pomyśl, Ułóż, Sprawdź). Podrzucam Wam też linki do ceneo: Mozaika XXL, klocki GEO, klocki BIO, zestaw kontrolny PUS i przykładowe, u nas hitowe (!), dwie książeczki – pierwszadruga.

Wracając do naszych zajęć. Dużo było w tych naszych początkach edukacji domowej spontanicznych wyjść w miasto, np.: do muzeów (nasze ulubione wtedy- muzeum techniki i ewolucji), do zoo, do ogrodu botanicznego, do CNK…

Braliśmy udział w akcjach typu „Raz, dwa, trzy, Warszawiakiem jesteś ty!” i w cyklach lekcji muzealnych organizowanych przez Łazienki Królewskie i Pałac w Wilanowie. Chodziliśmy na koncerty do Filharmonii i na spektakle do Teatru Wielkiego Opery Narodowej.

Pamiętam, że wciąż przeszukiwałam internet w poszukiwaniu ciekawych wydarzeń w Warszawie. Zrobiłam sobie listę muzeów i innych miejsc wartych odwiedzania z dziećmi. Stałym punktem programu były oczywiście place zabaw.

Prawda jest taka, że szukałam okazji do wyjścia z domu, bo… chciałam „wybiegać” dzieci.

Nieraz żartowałam, że dzieci w tym wieku (7 lat, 4 lata i niemowlę) trzeba przede wszystkim wyprowadzać na spacery, jak, przepraszam za porównanie, psy, żeby mogły się wybiegać.

Najstarszy był bardzo żywym i energicznym dzieckiem i nasze mieszkanie wydawało się za małe dla niego. A jak dodamy jeszcze pozostałą, młodszą dwójkę dzieci, to… nietrudno sobie wyobrazić, że oddychałam z ulgą, gdy tylko znalazłam się z nimi gdzieś w większej przestrzeni, najlepiej na powietrzu.

I tutaj dotykamy ważnego aspektu edukacji, nie tylko domowej. 

Otóż co robią dzieci w szkole?

Głównie siedzą w ławkach. Słuchają, co mówi nauczyciel, piszą w zeszytach i od czasu do czasu odpowiadają na pytania. Czasem pewnie też rysują czy robią inne prace plastyczne. Czasem mają lekcje zwane muzyką, kiedy śpiewają i grają na instrumentach. Czasem może mają nawet jakieś zajęcia, na których mogą eksperymentować czy robić ciekawe projekty. Czasem mają wychowanie fizyczne. Przerwy.

Ale… większość czasu siedzą w ławkach, w jednym budynku, nierzadko wręcz w jednej, tej samej sali. (Mówicie, że chodzą na wycieczki? Raz na miesiąc? Czy raz na semestr? Ech…)

Prawdę mówiąc, dawno nie byłam w szkole. Może się coś zmieniło? Jeśli jesteście na bieżąco, proszę, poprawcie mnie i uaktualnijcie moją wiedzę na ten temat!

No tak. To wszystko, co napisałam o szkole, dotyczy zarówno dzieci siedmoletnich, jak i czternastoletnich, prawda? Mają podobny podział na lekcje czterdziestopięciominutowe i przerwy dziesięciominutowe. Ach, zapomniałam! Podobno w klasach 1-3 dzieci mają coś, co nazywa się „nauczanie zintegrowane” i w związku z tym nie powinny mieć podziału na lekcje.

W założeniu ma to przypominać bardziej pobyt w przedszkolu, czyli zabawę, niż naukę szkolną. Jak jest w praktyce, przekonaliśmy się w naszej szkole, do której chodził Najstarszy. Było tak jak w szkole, a nie jak w przedszkolu. Czyli zero zabawy… a, nie, przepraszam! Był dzień zabawy! W piątki dzieci miały dzień zabawy! Juhu! Co za radość! Co za wspaniałomyślność!

Już dobrze. Już przestaję znęcać się nad szkołą, którą przecież jakoś przeżyliśmy i wyszliśmy na ludzi…

Miałam pisać o naszej edukacji domowej u samego jej zarania, czyli sześć lat temu. Wracam do tematu.

Skończyłam na tym, że potrzebowałam wyrwać się dziećmi na większą przestrzeń. Na zajęcia poza domem. Tak.

Ale to było już po tym, jak próbowałam zrobić szkołę w domu. Wiecie jak to jest. Rezygnujemy ze szkoły, zapisujemy się do innej, przyjaznej dla edukacji domowej (wtedy zapisaliśmy Najstarszego do Kolegium Św. Stanisława Kostki w Wilanowie) i idziemy dowiedzieć się, jakie podręczniki polecają.

Okazuje się, że polecają świetne, cudowne, wycofane już ze szkół (a jakże!) podręczniki WSiP-u pt.: „Przygoda z klasą”.

Istotnie – nabywam te podręczniki, rzeczywiście są świetne i cudowne, sama bym chętnie sobie porozwiązywała te zadanka… Ale cóż… świeżo upieczony pierwszoklasista nie porozwiązywałby ich sobie.

Woli bawić się z rodzeństwem, czytać książki, słuchać Bajek-Grajek, śpiewać, rysować komiksy i wymyślać historie (chodzić i gadać do siebie – to do dziś jego ulubione zajęcie, z tą różnicą, że aktualnie gada w myślach). A przede wszystkim, uwielbia być w ruchu. Tak! Kinestetycy i perypatetycy są wśród nas!

I to by było na tyle, jeśli chodzi o świetne i cudowne podręczniki do edukacji wczesnoszkolnej. 

Dodam tylko, że nadal je mamy i – o dziwo! Doczekały się wdzięcznego użytkownika, mianowicie najmłodszej naszej adeptki edukacji domowej – Gwiazdy, która bardzo lubi robić wszelkie zadania pisemne.

O tym, jak „walczyłam” z Najstarszym i z podręcznikami do edukacji wczesnoszkolnej, pisałam między innymi w artykule „Edukacja domowa – jak organizować czas i znaleźć dzieciom przyjaciół.”

Może nie tyle „walkę” tam opisałam (a może opisałam ją w innym artykule? Nie pamiętam…), co moje „odszkalnianie” i odpuszczanie sobie przymusu „przerabiania” podręczników.

Fakt faktem, że walka była, i że kosztowała mnie sporo nerwów (Najstarszego pewnie też, a i młodsze dzieci to odczuły, rzecz jasna).

Bo prosiłam, błagałam… i nie mogłam zrozumieć, dlaczego on nie może skoncentrować się na ćwiczeniach w książce dłużej niż pięć minut. – Jakim cudem można robić trzy ćwiczenia przez godzinę?! – pytałam z wyrzutem.

I sporo czasu zajęło mi zrozumienie, że ta walka nie ma sensu.

Że nie po to zabrałam dziecko ze szkoły, żeby robić mu szkołę w domu. Że mogę pozwolić mu na znalezienie własnej drogi do wiedzy. Że skoro dobrze rozwija się, i intelektualnie i emocjonalnie, kiedy daję mu spokój i pozwalam bawić się i robić to, co lubi, to cóż potrzeba więcej?

Na dodatek wciaż pobrzmiewał mi w głowie cytat o drzewkach bonsai z Johna Holta „Zamiast edukacji”. Mówił on o tym, że dzieci są jak drzewa, i że nauka szkolna robi z tych drzew karłowate drzewka bonsai…

A ja przecież chcę, by moje dzieci urosły jak duże, silne drzewa! Nie chcę przycinać im gałęzi (skrzydeł?)!

I wiecie co? Dopiero teraz, z perspektywy czasu i z perspektywy doświadczeń z pozostałą dwójką dzieci widzę jeszcze wyraźniej, że naprawdę ta walka nie miała sensu.

Bo chociaż Najstarszy nie mógł się skoncentrować przez pięć minut nad ćwiczeniami z podręcznika, świetnie koncentrował się nad zabawkami, łamigłówkami dla dzieci, wspomnianymi PUS-ami czy klockami LEGO, nie mówiąc o książkach, które zawsze „połykał” nałogowo.

Dla odmiany, młodszy Rodzynek zawsze dość dobrze się koncentrował nad ćwiczeniami pisemnymi, choć nie powiem, żeby je jakoś szczególnie lubił. Ale też nauczona doświadczeniem nie kruszyłam z nim o to kopii…

I wreszcie, ku naszemu zdumieniu, kiedy najmłodsza Gwiazda urosła na tyle, żeby móc utrzymać w ręku narzędzie do pisania, pokochała pisanie i rysowanie tak bardzo, że wciąż tylko szuka pretekstów, by coś napisać (ostatnio – listę dań na Wigilię i śniadanie wielkanocne oraz zaproszenia na urodziny, które są za cztery miesiące)!

I powiem Wam, że cierpliwość popłaca – Najstarszy wydoroślał, zmężniał, i… dojrzał do tego, by pracować w skupieniu nad ćwiczeniami z podręczników tyle, ile potrzeba.

Mała dygresja. Ostatnio często wykorzystuję (i zachęcam Najstarszego do jej stosowania) technikę pomodoro. Jest to zalecana przez doradców od zarządzania czasem metoda zwiększająca efektywność pracy. Pracujemy w skupieniu przez 25 minut, potem robimy 5 minut przerwy i tak kilka razy.

Jakże często zamartwiamy się jakimiś niedociągnięciami dzieci, a z czasem okazuje się, że te niedociągnięcia ładnie się „wyciągają”. Pisałam już o tym dość dawno, o – tutaj.

Naprawdę, z wielu problemów dzieci po prostu wyrastają. W swoim czasie, w swoim tempie. Uzbrojmy się w cierpliwość i nie martwmy się na zapas! Ahoj!

Za tydzień przedstawię Wam dalszy ciąg tego niekończącego się (ale mam nadzieję że przydatnego) cyklu „Edukacja domowa dla początkujących.”

P. s. Autorką rysunku ze zdjęcia tytułowego jest Gwiazda. Rysunek pochodzi sprzed około roku.

Autor: Kornelia Orwat

To ja. Kornelia zwana Werką, żona męża i mama trójki nastolatków: absolwenta liceum, licealisty i siódmoklasistki. Od 2011 roku tkwię w szaleństwie zwanym edukacją domową. Lubię pisać (nie tylko bloga), spacerować, robić na drutach i szydełkować. Uczę się korekty tekstu i bycia minimalistką. Czasami śpiewam w chórze. Jestem autorką dwóch książek o edukacji domowej: „Droga w nieznane? Edukacja domowa dla początkujących” i „Edukacja domowa niejedno ma imię. Mentorzy edukacji”.

9 komentarzy

  1. „Uzbrójmy się w cierpliwość” – łatwo powiedzieć 🙂
    Dobrze, że piszesz. Z perspektywy czasu pewne rzeczy widzimy inaczej.

    1. Tak, tak, wiedziałam że tak sobie czytelnicy pomyślą – „łatwo powiedzieć”. Też tak myślę, bo cierpliwości mi brak. Ale taka jest prawda, że musimy być cierpliwi. No i wychowywać, oczywiście, ale nie oczekiwać natychmiastowych rezultatów. One mogą przyjść później. Dzięki za odwiedziny na blogu! 🙂

  2. Serduszko rośnie jak się czyta.
    Po prostu edukacja domowa polega na normalnym życiu o wsluchiwaniu się i obserwowaniu dzieci. One mają okres sensytywny na wszystko i nie ważne czy ma 3 , 4 czy 5 lat jak chcę coś robić to będzie tak długo wiercil dziurę w brzuchu aż mu powiesz i się nauczy.
    Czekam na kolejną część.

    1. Haha, dobrze to nazwałaś – normalne życie i wsłuchiwanie się w dzieci! „Okres sensytywny” też mi się podoba, chociaż nie bardzo wiem co znaczy 🙂 Czy to oznacza „parcie na wiedzę”?

    2. Czyli moja interpretacja dobra z tym normalnym życiem i wsluchiwaniem? Tak, tak okres sensytywny inaczej wrażliwy czy krytyczny. To taki moment
      w życiu dziecka, w którym to ma największą łatwość
      w przyswajaniu danej umiejętności.
      Okres sensytywny oznacza wzmozone zainteresowanie dana czynnością tzw. parcie na nią 😉
      Rodzic ma za zadanie podążać za potrzebami dziecka i towarzyszyć mu
      w zdobywaniu nowych umiejętności.

    3. O widzisz, więc nauki pedagogiczne wiedzą dobrze o tym podążaniu za dzieckiem i towarzyszeniu mu. Szkoda że potem w placówkach tak trudno to realizować… bo jak dużo dzieci na raz to jak za nimi wszystkimi podążać?!

    4. Pedagogika szczególnie ta wczesnoszkolna to
      i oczywiście w teorii dużo dobrych rzeczy wie (dziala coś na zasadzie jak w polityce – he em) niestety teoretycy
      i praktycy chodzą innymi ścieżkami 🙁
      Inaczej mają się wszystkie alternatywy typu Montessorii, Komenski, Frobl, Waldorf i tak dalej.
      Co głoszą tak działają.
      Okresy sensytywne to akurat Marii Montessorii.
      Wiesz, jestem takim hmm nietypowym nauczycielem wczesnoszkolnym.
      Jeszcze nigdy nie pracowałam w szkole 🙂 Uff jak dobrze, raczej nie znioslabym tych nacisków i topienia dzieci w tych brudnych zlewkach nieszesnego systemu nauczania jaki teraz mamy.
      Pracuję w Placówce wsparcia dziennego, gdzie pokazuję dzieciom jak moga się uczyc
      i pomagam im się uczuć – co za bezsens to po co do szkoły chodzą?
      Zeby się uczyć a później wracają do domu i uczą się po nauce?!
      I mało umieją, logiczne myślenie u nich nie występuje.
      Planszówki (mamy takie latwe) są za trudnego trzeba troszke myśleć.
      I jeszcze dużo tego pfff…

  3. Zapomniałam dopisać (pochwalić się) w artykule że na początku naszej ED (jakieś dwa lata!) uczyliśmy się dość regularnie języków – angielskiego i francuskiego. To znaczy, ja uczyłam, bo lubię 🙂 Wydaje mi się, że przestaliśmy się uczyć jak Gwiazda weszła w wiek przeszkadzania – bo chciała w każdej lekcji uczestniczyć intensywnie co skutkowało tym, że nie mogłam się jednocześnie zajmować chłopakami i oni się nudzili… Później uczyliśmy się mniej regularnie, i raczej z podziałem na „grupy”. Teraz Gwiazda sama domaga się „agielskiego”. Francuski chyba poszedł w zapomnienie, i szkoda, chyba zacznę dni „językowe”, tzn. gadania tylko w danym języku wprowadzać.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *