Wiele jest spraw, którymi my, rodzice w edukacji domowej, niepotrzebnie się zamartwiamy.
Że dzieci nie lubią i nie chcą pisać.
Jakie błędy popełniłam, że nie polubili tej czynności? Co zrobić, żeby polubili?
Aż tu nagle trzecia, najmłodsza – Gwiazda – okazuje się, że sama lubi! I od najmłodszych lat rysuje i pisze bez wytchnienia! Kiedy jesteśmy długo poza domem, opowiada mi, co narysuje jak wrócimy do domu. Prawie każdy rysunek jest podpisany lub opisany.
Aż tu naraz i Najstarszy, i Rodzynek, piszą… karty postaci do RPG. Albo mają natchnienie na nową (szóstą z kolei) powieść. To nic, że kończy się w połowie drugiego rozdziału (bo natchnienie się wyczerpało), ważne, że powstaje z wewnętrznej potrzeby.
Chyba najlepsze co mogę zrobić, żeby dzieci polubiły pisanie, to nie przeszkadzać im w robieniu tego co lubią i nie nakazywać. Im bardziej Puchatek zaglądał do środka, tym bardziej Prosiaczka tam nie było – pamiętacie?
Że nie lubią rysować. A przecież rękę powinny ćwiczyć.
Pod tym względem każde z naszych dzieci jest inne: Gwiazda uwielbia, Najstarszy średnio na jeża, a Rodzynek niespecjalnie się rwie. Ale za to jak coś narysuje, to zdumienie człowieka ogarnia. Bo jak to tak? Nie rysuje, a umie?
Ale tak naprawdę – czy niechęć do rysowania ma być powodem do zmartwień?
Czy rysowanie jest AŻ tak ważne?
Że nie rozwiązują zadań z matematyki.
A tu nagle zostają laureatami Kangurka (tak było w zeszłym roku).
Albo dostają tróję z egzaminu (tak będzie w tym roku*). No i co? Nic.
Nie rozwiązują zadań, ale pasjami czytają „Zerko Żeglarza” (o tej i innych matematycznych książkach-wabikach napisała Buba z Bajdocji tutaj), bawią się grami logicznymi i strategicznymi, budują z klocków. To też matematyka.
Jeśli przyjdzie czas, że zechcą robić coś „na poważnie” i jeśli do tego „na poważnie” będzie potrzebna umiejętność rozwiązywania zadań, to zaczną je rozwiązywać. A jeśli nie – to trudno.
Że nie rwą się do nauki języków obcych.
Ja też się nie rwałam, dopóki nie zaczęłam jeździć po świecie z chórem akademickim. Wtedy wyszło szydło z worka – koledzy jeżdżący na wakacyjne „saksy” (czy ktoś jeszcze pamięta takie słowo?) świetnie się dogadywali z niemieckimi gospodarzami po angielsku, a ja – mimo że w liceum miałam niemiecki, a jakże, przez cztery lata – dukałam i czerwieniłam się ze wstydu.
Skutek był taki, że wzięłam się do pracy i sama zaczęłam się uczyć. Intensywnie i dość skutecznie. A potem prosiłam Mamę, żeby wysupłała trochę grosza na kurs angielskiego. Tak – ja ją prosiłam, a nie ona mnie! I o to w tym chodzi!
Że są pyskate i odpowiadają niepytane, albo wprost przeciwnie – są milczkami i nie lubią gadać po próżnicy.
Tak źle i tak niedobrze, a to wszystko wina – oczywiście – edukacji domowej. I chowania pod kloszem. I bezstresowego wychowania (no bo bez szkoły – wiadomo od razu że bezstresowo). Tutaj sprawa jest beznadziejna. Będziemy się martwić i koniec.
Martwienie się to chyba moja specjalność. Kiedy Najstarszy był mały, martwiłam się że jest za ruchliwy, za głośny, za dużo bałagani, za mało je, za dużo wymaga, za mało śpi i tak dalej, i tak dalej.
Środkowy Rodzynek dla odmiany powodował inne zmartwienia – że za spokojny, za cichy, za dużo śpi, za dużo je, za mało mówi i tak dalej.
Kolejna pociecha – Gwiazda skumulowała w sobie wszystkie powyższe cechy, które już mnie nie martwią.
Bo w międzyczasie Najstarszy się uspokoił, uciszył, zaczął jeść za dwóch, spać do dziesiątej, opiekować się młodszą siostrą i nawet trochę sprzątać. A Rodzynek dla odmiany stał się żywym srebrem, wygadanym i zapominającym o zjedzeniu czegokolwiek.
Kochani, róbmy swoje i nie martwmy się. Dzieci też niech robią swoje i niech pozostają dziećmi. Pielęgnujmy ich zalety, a zobaczymy wtedy, jak pięknie wyrastają z wielu wad.
A walec i tak przyjdzie i wyrówna!
* A jednak znów Rodzynek został laureatem Kangurka, a Najstarszy wcale nie dostał trói z egzaminu!