Choć pisałam już, dlaczego postanowiłam zacząć blogować, dziś wyznaję: pomysł na bloga narodził się między innymi z buntu i frustracji.
Z buntu przeciwko blogom z pomysłami i prezentacjami, co kto zrobił pouczającego, ładnego, kreatywnego. Taka jest prawda o tym, po co mi ten blog, hihi…
Kochane koleżanki i koledzy blogerzy – nie gniewajcie się! Doceniam Was i podziwiam, ale trochę mnie frustrowaliście.
No bo cóż… Nie jestem bardzo kreatywna, jeśli chodzi o działania z dziećmi.
Tak pochłaniają mnie czynności przyziemne i codzienne związane z prowadzeniem domu i organizacją nauki pozadomowej, że zadowalam się często tzw. „robieniem zadań” przez dzieci, a nadto, szczególnie – ich własną kreatywnością, którą wprost kipią – naprawdę!
Dlatego pomyślałam sobie, że skoro inni piszą o tym, co robią, co im się udaje, to ja przekornie będę pisać o tym, czego nie robię i co mi się nie udaje.
Bo przecież są różne oblicza edukacji domowej.
Jedni robią doświadczenia przyrodnicze – my zadowalamy się czytaniem książek popularnonaukowych i wyprawami do parku, lasu, ZOO.
Jedni uczą się codziennie rano – my o różnych porach dnia, kiedy akurat mamy czas i natchnienie, albo kiedy przypomnimy sobie, że dawno nie robiliśmy matematyki czy angielskiego.
A propos uczenia: przecież i tak uczymy się cały czas!
Nawet gdy dzieci czytają komiksy o Kaczorze Donaldzie, to czegoś się uczą. Rzecz tylko w tym, żeby pomóc im odkryć, czego się nauczyły. Może tego, że to strata czasu? A może jednak znalazły coś mądrego w tym pozornie „niemądrym” komiksie?
Jedni wymyślają projekty edukacyjne – my poprzestajemy na tym, co dzieci same wymyślą – czyli nowe zasady do starej planszówki, nową budowlę z klocków, nową zabawę, nową powieść (zazwyczaj kończącą się po drugim rozdziale), kolejną wyprawę do CNK lub na plac zabaw.
Jedni wciąż coś organizują i planują – my też, ale dajemy sobie margines na spontaniczność i robimy rzeczy – jak to lubię nazywać – „na wariata”.
Jedni są punktualni i systematyczni – my wprost przeciwnie (ale pracujemy nad tym, pracujemy).
Tak więc miałam chrapkę na „anty-bloga”.
Bloga o tym, że nie robimy „lekcji”, nie eksperymentujemy, jesteśmy niezorganizowani, dzieci robią co chcą, i tak dalej. No bo co w końcu, kurczę blade!
A kiedy już bloga założyłam, okazało się, że mam ochotę napisać o wystawie motyli, o koncercie, o wierszykach i śmiesznych powiedzonkach dzieci…
Bo fajnie będzie kiedyś zajrzeć i powspominać.
Bo fajnie będzie zalinkować Mamie, do której listów już dawno nie piszę.
Bo tak jak oblicza edukacji domowej są różne, tak oblicza blogowania są różne.
I po co ten bunt? Róbmy swoje!
P.s. A eksperymenty z jajkami wyszły wspaniale!
Etykietki na domowe roślinki też się sprawdziły!
Dziękuję, dziewczyny!