Czym jest dla nas edukacja domowa? Co jest w niej wspaniałe, a co trudne?

czym jest dla nas edukacja domowa

Czas na ostatni artykuł z cyklu „Edukacja domowa dla początkujących”. Kurtyna w górę!

Opowiem wam dziś o tym, czym jest dla nas edukacja domowa. Opowiem, za co ją kochamy, a co nas denerwuje. Jakie są nasze mocne strony, a jakie słabości w codzienności ED. Jakie są nasze cele i jakie widzimy zagrożenia. Czyli – SWOT! Albo… powiedzmy… coś w tym rodzaju.

Zacznę od historii z życia wziętej. 

Na pewno wiecie, co to jest SWOT. Ja dowiedziałam się o tej analizie około czternaście lat temu, kiedy pracowałam w firmie Michelin jako asystentka dyrektora.

„Mój” dyrektor, pan R., był bardzo energicznym Niemcem koło sześciesiątki, odżywiającym się głównie kawą i papierosami. Siedział zamknięty w swoim maleńkim gabinecie (okno miał cały czas otwarte, rzecz jasna, bo inaczej nie miałby czym oddychać), i nie znaliśmy dnia ani godziny, kiedy nagle z impetem i hałasem otwierał drzwi i wybiegał, wykrzykując coś (radośnie albo gniewnie, w zależności od sytuacji) swoim tubalnym, zachrypniętym głosem.

Wybiegał i wycelowywał we mnie palec, wołając: „Madame Krupowicz!” (moje panieńskie nazwisko). Oznaczało to, że mam iść do jego gabinetu na naradę. Dyktował mi wtedy często listę zadań do zrobienia. Tak naprawdę od niego nauczyłam się robienia list zadań! O dziwo, nigdy wcześniej tego nie praktykowałam, a co więcej, nawet o takiej metodzie nie słyszałam! (Jak to możliwe? Nie wiem…)

I właśnie od pana R. dowiedziałam się też o istnieniu czegoś takiego jak SWOT, czyli analiza mocnych i słabych stron.

Pana R. trochę się baliśmy, ale też bardzo lubiliśmy, bo był dobrym człowiekiem i mimo szorstkiego obejścia, nie skrzywdziłby nawet muchy. Miał bardzo silne poczucie sprawiedliwości, ogromne poczucie humoru i był doskonale zorganizowany.

Co ciekawe, lubił powtarzać, że nie ma słowa „niemożliwe” i „nie da się”. Często o tym myślę.

Wracając do tematu. Czym JEST dla nas edukacja domowa, a czym NIE JEST?

– Dla mnie edukacja domowa jest jak truskawki w zimie – pomyślałam sobie, kiedy poszukując na pixabayu zdjęcia do nagłówka, pod hasłem „wolność” trafiłam na zdjęcie truskawek.

To by było na tyle, jeśli chodzi o moje metafory.

Na początek kilka słów o stylach edukacji domowej.

Jak już wiecie, dukacja domowa to z definicji „spełnianie obowiązku szkolnego poza szkołą” (pisałam o tym w artykule na temat formalności – tutaj) i można ją realizować na bardzo różnorodne sposoby (pisałam o tym tutaj tutaj też), od całkowitego unschoolingu do „mini szkoły w domu”.

Chociaż jeśli chodzi o to ostatnie, to nie znam chyba żadnej rodziny, która robiłaby tę „szkołę” w wymiarze godzinowym porównywalnym do tego szkolnego.

Najczęściej są to po prostu godzina lub dwie pracy z podręcznikami czy innymi pomocami naukowymi – samodzielnie, z pomocą rodzica lub pod kierunkiem prywatnego nauczyciela. Z pewnością ten czas i intensywność jest różna w zależności od wieku i temperamentu dzieci.

Naturalnym jest, że młodsze dzieci potrzebują więcej czasu na zabawę, zaś starsze… też! (Tak! Starsze też potrzebują więcej czasu na zabawę, którą już chyba niezręcznie nazywać zabawą.) Tutaj koniecznie muszę zaznaczyć, że moim zdaniem w edukacji domowej chodzi właśnie o to, żeby zabawa przeplatała się z nauką w sposób jak najmniej zauważalny. Wiecie, to jak pomoc naukowa w „Tytusie, Romku i Atomku”: ucząc bawi, bawiąc uczy!

Nauralnym jest, że największe znaczenie ma to w przypadku młodszych dzieci, którym trudniej usiedzieć w miejscu czy skoncentrować się na zadaniach przez dłuższy czas.  Nie rozumieją one też jeszcze potrzeby „przerabiania materiału” do egzaminów (ha! niektórzy dorośli, w tym ja, też nie do końca rozumieją… ale trudno, przepisów musimy przestrzegać).

Naturalnym jest też, że starsze dzieci są pod tym względem „łatwiejsze”, ponieważ… są starsze (trochę wyrastają z „wiercipięctwa”) i mają już za sobą doświadczenia egzaminacyjne.

Pomiędzy unschoolingiem, czyli całkowitym zaufaniem dzieciom w kwestii wyboru tego, czym chcą się zajmować (o tym jeszcze za chwilę), a „szkołą w domu”, jest oczywiście całe spektrum stylów pośrednich i mieszanych, na przykład inspirowanych metodą montessori i pedagogiką steinerowską.

A propos unschoolingu. Kwestia, o której wspominam wyżej, dotycząca zaufania, że dzieci (zajmując się tym, czym chcą), nauczą się same tego, czego… no właśnie: powinny? A co to znaczy „powinny”? Bo tak zdecydowało ministerstwo oświaty?

A może raczej chodzi o zaufanie, że dzieci nauczą się tego, czego potrzebują?

No dobrze. Zdaję sobie sprawę, że to, czego oczekujemy od dzieci w kwestii edukacji tak naprawdę zdeterminowane jest przez tradycję i kulturę i każdy rodzic chce, aby jego dziecko było „dobrze wykształcone”. Podobnie jest z wychowaniem.

Dlatego idea całkowitego unschoolingu opartego na bezgranicznym zaufaniu do dzieci i pozostawieniu im całkowitej wolności budzi jednak moje opory.

Dzieci, poza intuicyjnym wyczuciem tego, czego potrzebują by dobrze się rozwijać i poza naturalną ciekawością świata, a co za tym idzie – głodem wiedzy, potrzebują niewątpliwie zasad i wskazówek, jak żyć, jakimi zasadami się kierować, jak radzić sobie z konfliktami, z problemami… (czytaliście „Władcę much” Wiliama Goldinga albo „Wieżowiec” J. G. Ballarda?)

Na gruncie wiedzy bardzo istotne jest zapewnienie dzieciom odpowiedniego „środowiska pracy”, czyli dostępu do mądrych zabawek (i nie mam tu na myśli gadająco-grającego plastikowego badziewia na baterie), książek, gier, filmów, a nade wszystko – rozmów, przykładu i inspiracji płynącej od dorosłych.

No nie!!! Zaczynam brzmieć jak podręcznik do pedagogiki! (Dobrze że chociaż to „badziewie” wstawiłam.)

W dodatku lejąc wodę nieustannych dygresji wciąż nie napisałam, czym JEST dla mnie edukacja domowa! Zacznę zatem od tego, czym NIE JEST:

Nie jest edukacją domową nauka w szkołach demokratycznych, chociaż w świetle prawa uczą się w nich dzieci formalnie będące w edukacji domowej.

Szkoła demokratyczna, jakkolwiek ideowo bliska memu sercu, nie jest jednak domem. W moim odczuciu ogromnym atutem edukacji domowej (ale też aspektem, który sprawia, że ludzie decydują się na nią) jest fakt, że odbywa się w rodzinie.

Dzieci pozostają wtedy pod opieką jednego z rodziców, uczestnicząc w codziennym życiu rodzinnym i łącząc je płynnie z zajęciami poza domem i nauką w domu.

To życie rodzinne bywa bardzo różne, tak jak różne są zawody rodziców i ich style życia. Zdarzają się edukujące domowo rodziny artystyczne, jak na przykład Natalia Niemen i Mateusz „Mate.O” Otremba (wywiadu z nimi możecie posłuchać na stronie „Więcej niż edukacja”) czy Emilia i Piotr Nazarukowie z gospelowego chóru „TGD”, rodziny podróżujące, prowadzące wspólny rodzinny biznes, gospodarstwa rolne…

My jesteśmy zwyczajnymi mieszczuchami… ale tak dla nas, jak i – prawdopodobnie – dla tych „niezwyczajnych”, edukacja domowa jest głównie budowaniem więzi w rodzinie, budowaniem w dzieciach ich poczucia bezpieczeństwa, i – co za tym idzie – pewności siebie. 

Czym jeszcze JEST dla nas edukacja domowa?

Wolnością.

Wolnością decydowania, jak spędzamy nasz czas. Wolnością decydowania o tym, CO nasze dzieci będą robiły w ciągu dnia. Wolnością decydowania, CZY pozwolić dzieciom zdecydować o tym, co będą robiły w ciągu dnia.

Jest możliwością rozwoju w indywidualnym tempie i zakresie. Jest odkrywaniem wciąż na nowo siebie nawzajem. Jest radością z obserwowania jak dzieci rosną, dojrzewają, dorośleją, a przy tym jak dorośleją ich zainteresowania. Jak po dłuuuugim czasie oczekiwania, zaczynamy „wyjmować” z nich to, co „włożyliśmy”.

Jest też radością z obserwowania, że coś przegapiliśmy. Radością, bo… zuważyliśmy, więc jeszcze nie jest za późno!

Powiecie może, że to, o czym piszę, dotyczy nie tylko rodzin w edukacji domowej. To uczestniczenie w życiu rodzinnym, wychowanie, obserwowanie i tak dalej.

To prawda! Ale nie da się ukryć, że przy „normalnym” trybie życia, jakim jest poranne rozejście się członków rodziny do pracy i szkoły, po to, żeby zejść się z powrotem wieczorem (bo kto w dzisiejszych czasach wraca z pracy o 15.00?!), czasu na to wszystko jest o wiele mniej.

Edukacja domowa jest też dla nas szkołą życia.

I dla dzieci, i dla rodziców. Muszę Wam powiedzieć, że będąc mamą w edukacji domowej, sama też uczę się niesamowicie dużo. I zauważyłam, że tak, jak edukacja domowa pobudza kreatywność naszych dzieci, tak też i rozbudza moją!

Zresztą, z tego co zaobserwowałam w różnych kobiecych grupach na fejsie, wiele jest kobiet, które dopiero na urlopach macierzyńskich odkrywają swoje talenty, pasje i pokłady kreatywności. Co świadczy o tym, że kierat pracy zawodowej na etacie „od – do” tę kreatywność tłumi.

Drodzy czytelnicy! Wszelkie podobieństwo pracy na etacie „od – do” do podobieństwa nauki w szkole „od – do” jest całkowicie (nie)zamierzone.

Odnosząc się jeszcze do „szkoły życia”, jaką jest edukacja domowa. Szkoła życia oznacza też, że zmagamy się z różnymi trudnościami.

Codzienna organizacja i mobilizacja, kiedy nie ma się „bata nad głową” w postaci godziny na którą trzeba zdążyć do szkoły/pracy, utrzymanie dyscypliny, motywowanie dzieci, kiedy „chciałyby umieć grać (na skrzypcach), ale nie chcą ćwiczyć (na skrzypcach)” to część z tych trudności.

Oprócz tego mamy zwykłe problemy rodzinne, takie jak konflikty między rodzeństwem i między dziećmi a rodzicami. A ponieważ spędzamy ze sobą więcej czasu niż gdybyśmy nie byli w edukacji domowej, więcej też czasu spędzamy na stwarzaniu i rozwiązywaniu konfliktów. Co zresztą nie jest takie złe, bo ćwiczenie czyni mistrza! Coraz lepiej idzie nam rozwiązywanie konfliktów!

Coraz lepiej także radzę sobie z dyscypliną, która jest moją słabą stroną (w tajemnicy Wam powiem, że czasem nawet nasz nastolatek mi w tym pomaga). Coraz lepiej umiem motywować dzieci do obowiązków domowych (co też jest moją słabą stroną, bo jestem typem Zosi Samosi, która wszystko sama, sama ważna mi dama zrobi lepiej, szczególnie kiedy nikt inny się nie wyrywa). Coraz lepiej idzie mi też odpuszczanie sobie, kiedy ewidentnie nie ma sensu strzępić języka i nerwów (np. kiedy dziecko do południa chodzi w piżamie, to właściwie lepiej dla niego, gdy samo zauważy że coś jest nie halo, bo wszyscy dawno ubrani, prawda?).

Obiecałam, że zrobię „coś w rodzaju” analizy SWOT. Hmmm… S i W już chyba zrobiłam? Nie? No to szybko:

Nasze mocne i słabe strony.

Mocne:

W jedności siła, czyli nasze relacje. Między mną a dziećmi i między dziećmi. Mimo kłótni i nieporozumień, jakie nam się zdarzają, jesteśmy w doskonałej komitywie i umiemy rozmawiać o wszystkim. W ogóle lubię z dziećmi rozmawiać i wymądrzać się (a to to już z pewnością zauważyliście).

Wspólne posiłki, czyli okrągły (choć prostokątny) stół. Walczę o to jak lwica, i mimo iż dzieci notorycznie próbują łamać zasadę „przy wspólnych posiłkach nie czytamy”, udaje nam się te rodzinne posiłki zmieniać we wspólny czas na rozmowy, dyskusje, a czasem i kłótnie. Z mojego punktu widzenia te wspólne posiłki to takie „godziny wychowawcze” lub „konsultacje tematyczne”.

Samodzielność i niezależność dzieci. Każde jest inne, inne ma zainteresowania i wymaga innej „instrukcji obsługi”. Ale co jest świetne: prawie nigdy się nie nudzą i mają swoje „koniki”, czyli ulubione zajęcia. Jest to ewidentne i widoczne jak na dłoni.

Planszówki i muzyka. Gramy w gry, gramy na instrumentach i śpiewamy, słuchamy muzyki i audiobooków, bajek-grajek.

Słabe strony (a ściślej mówiąc moje własne wady i słabości, których i tak wszystkich tutaj nie wymienię, bo i po co?):

Dyscyplina, a raczej jej niedobór.

ZosioSamosiowość połączona z kwokowatością (im dzieci starsze, tym mniej we mnie kwoki, uff, nareszcie!).

Skłonność do przejmowania się, przeplatająca się ze skłonnością do olewania (!), czyli ambiwalentność spowodowana podejściem „Kurczę, nie mam już siły, ile można prosić/kazać/mówić! Chrzanię to!”.

Nieumiejętność trzymania się wyznaczonych planów zajęć domowych typu „w poniedziałki o dziew… dziesiątej robimy angielski”. Zaraz, zaraz, przecież to nie jest słabość, to nasz atut! Jesteśmy elastyczni i umiemy dostosowywać się do zmieniających się okoliczności!

No i na zakończenie powiem Wam, jakie jest nasze O i T,  czyli nasze cele i zagrożenia.

Nasz cel to wychowanie dzieci na dobrych i szczęśliwych ludzi. Tylko tyle i aż tyle.

Nie będę ściemniać, że nie zależy nam na ich dobrym wykształceniu i na tym, żeby mogli w przyszłości dobrze zarabiać. Pieniądze są do szczęścia niewąpliwie przydatne, choć podobno nie niezbędne. Jednak nie jest to cel nadrzędny. Jeśli będą szczęśliwi, nie posiadając świetnych zarobków i prestiżowego zawodu, to tym lepiej.

Zagrożenia. W edukacji domowej. 

Zagrożenia? W edukacji domowej?

No dobrze, są. Spanie do jedenastej w południe. Siedzenie do dwunastej w nocy. Gnuśność. Lenistwo. Niechęć do wychodzenia z domu. Przeciekanie czasu przez palce („Mamo! Jak to?! Niedawno była dziesiąta, a już jest siedemnasta?!!”). Krzyczenie na dzieci. Krzyczenie na rodziców. Więcej grzechów nie pamiętam, obiecuję poprawę.

Serio mówiąc, aby unikać tych zagrożeń, rodzice w edukacji domowej powinni mieć anielską cierpliwość, żelazne nerwy i żelazobetonową konsekwencję. Do tego mile widziana samodyscyplina (coby samemu nie spać do jedenastej) i umiejętność rysowania tabelek motywacyjnych z naklejkami. Tudzież sporządzania list „do zrobienia” osobno dla każdego dziecka. Tudzież umiejętność sprawienia, aby te listy dzieci sporządzały sobie same.

Dużym zagrożeniem jest wypalenie zawodowe rodzica, (przeczytaj koniecznie o moich pięciu sposobach na wypalenie zawodowe mam w ED!) na którego barkach spoczywa edukacja domowa dzieci. Z drugiej strony, wypalenie zawodowe może dosięgnąć również tego rodzica, na którego barkach spoczywa zapewnienie bytu materialnego rodzinie. Idealnie byłoby móc się wymianiać rolami. Z korzyścią i dla rodziców, i dla dzieci.

Hej! Napisałam to!!! Ostatni artykuł z cyklu „Edukacja domowa dla początkujących”!!!

Siedem artykułów, potężna dawka wiedzy i doświadczenia jest do Waszej dyspozycji!

No to idę sobie kupić te truskawki! Eeee, nie, lepiej śliwki.

Pa!

P.s. Jeśli mimo tej „potężnej dawki wiedzy i doświadczenia” oraz wymądrzania się wciąż macie jakieś pytania, piszcie w komentarzach.

Autor: Kornelia Orwat

To ja. Kornelia zwana Werką, żona męża i mama trójki nastolatków: absolwenta liceum, licealisty i siódmoklasistki. Od 2011 roku tkwię w szaleństwie zwanym edukacją domową. Lubię pisać (nie tylko bloga), spacerować, robić na drutach i szydełkować. Uczę się korekty tekstu i bycia minimalistką. Czasami śpiewam w chórze. Jestem autorką dwóch książek o edukacji domowej: „Droga w nieznane? Edukacja domowa dla początkujących” i „Edukacja domowa niejedno ma imię. Mentorzy edukacji”.

6 komentarzy

  1. Już Ci to mówiłam ze sto razy, ale powtórzę jeszcze raz:
    Świetnie piszesz! Dobrze się czyta Twoje teksty.
    Ponadto:
    Świetnie, że nie słodzisz, nie lukrujesz!
    Piszesz co zaobserwowałaś, dzielisz się przemyśleniami, a co kto z tego wywnioskuje, to jego.
    W dodatku nie wymądrzasz się, że wiesz lepiej i „bierzcie przykład ze mnie”.
    Mówisz jasno i szczerze: „U nas jest tak. Gdzie indziej może jest inaczej”.
    Ponadto masz dystans do siebie i poczucie humoru.
    Amen 😉

  2. Edykacka domowa piękna
    i niebezpieczna zarazem.
    Kornelio, cenię to w jaku sposób opisujesz Wasza przygodę
    z edukacją. Tak, przygodę bo tylko taka może być ED.
    Analiza SWOT o tym miałam do Ciebie napisać, zainspirowalas mnie już w ostatnich odpowiedziach
    w komentarzach.
    SWOT wydaje się być punktem wyjścia, a raczej wejścia w ED — od tego należy zacząć.
    Zakupiłam zeszyt (cenię sobie piękna okładkę) i tam będę rozkminiala decyzję o podjęciu ED. Wiem, mamy jeszcze sporo czasu, uważam jednak, że to nie jest decyzja jednego posiedzenia.
    Czekam teraz na artykuł
    o porządnych zabawkach
    i książkach dla dzieci. Takich, które Wy mieliście. Teraz tak trudno kupić wartościową zabawkę lub książkę.
    Pozdrawiam serdecznie:)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *