O szmatkach czyli moja garderoba po sprzątaniu metodą KonMari

O szmatkach czyli moja garderoba po sprzątaniu metodą Kon Mari

Ten artykuł powstał, zanim wpadłam na pomysł opisania naszej dziecięcej biblioteczki, ale jakoś nie pasowało mi wrzucać go tutaj na początku Adwentu.

No ale w sumie czas przedświąteczny to czas porządków, więc…

Nie wiem czy pamiętacie (ja też zapomniałam…), jak chwaliłam się, że rozpoczynam nowy projekt – sprzątanie metodą KonMari.

Niestety, projekt stanął w miejscu zaraz po tym, jak się zaczął. Dlatego, by się zmotywować, opiszę tutaj, co do tej pory zrobiłam (a zrobiłam porządek z ciuchami). Żeby Was jednak wprowadzić w klimat… powiem Wam

o co chodzi w metodzie KonMari?  

(Och, wiem, że Ci, którzy wiedzą, będą teraz wzdychać i wznosić oczy do nieba. Proponuję Wam zatem przejść od razu do akapitu zaczynającego się od słów: „Wejdę teraz na chwilę w rolę blogerki modowej…” Tak! Napisałam te słowa! Ja! Stateczna żona i matka wielodzietna!)

Zakładam, że część z Was nie wie. Chodzi więc o to, że sprzątamy dom nie pomieszczenie po pomieszczeniu, jak to zwykliśmy robić, tylko kategoriami.

Te kategorie to kolejno: 1. ubrania, buty i torebki, 2. książki i płyty, 3. papiery, 4. różności, 5. pamiątki.

Kolejność nie jest przypadkowa. Chodzi o to, żeby zacząć od rzeczy, z którymi jest najłatwiej. Najłatwiej się rozstać. Bo nie powiedziałam Wam, że w metodzie KonMari chodzi, niestety, albo stety – o wyrzucanie. A mówiąc językiem bardziej przyjaznym dla zerołejsterów – o pozbywanie się rzeczy. A mówiąc moim własnym językiem – o odgracanie!

Wyrzucanie zaczynamy od przeglądania wszystkich rzeczy z danej kategorii. Bierzemy wszystkie te rzeczy, kładziemy je w jednym miejscu i po jednej oglądamy. Bierzemy ją do ręki i zastanawiamy się, co czujemy (!).

(Tutaj uwaga: nastąpi teraz niebywałe nagromadzenie słowa „radość” i sformułowania „dawać radość”. Żeby nie było, że nie ostrzegałam.)

Pytanie, które zaleca KonMari brzmi: „Czy ta rzecz daje mi radość?”

Haha! Wiem że to zabawne, a wręcz śmieszne, ale tak naprawdę tkwi w tym pytaniu głęboka mądrość, jeśli mogę się tak w tym wypadku wyrazić. Chodzi bowiem o to, że jeśli zatrzymujemy rzeczy tylko dlatego, że są praktyczne, a nie dają nam radości, to otaczamy się rzeczami, które nie dają nam radości i nasz dom… nie daje nam radości!

Jasne, możnaby w tym miejscu rozpocząć dyskusję na temat „Czy zadaniem domu jest dawać radość, czy schronienie?” ale poprzestańmy na tym, że wśród nas, ludzi, są tacy, a raczej takie, dla których kwestia „domu, który daje radość” ma znaczenie.

Poza tym, kryje się tu jeszcze jedna, hmmm, mądrość. Mianowicie taka, że dom, który daje radość, to dom wypełniony rzeczami, które dają radość, czyli takimi, które służą nam do robienia rzeczy, które dają radość! (Umówmy się… nie jestem, nie aspiruję i nie chcę być Paulem Coelho.)

Co z tego wynika?

A więc – maszyna do szycia, która nie daje nam radości, równie dobrze może stać sobie u kogoś, komu daje radość, prawda? Tylko co ma zrobić ktoś taki jak ja? Ktoś, komu maszyna do szycia zamierza sprawiać radość w bliżej nieokreślonej przyszłości, kiedy odchowa dzieci, napisze bloga, przeczyta wszystkie książki i zrobi milion innych rzeczy, które będzie robić, byle tylko nie usiąść do maszyny do szycia?

Co ma zrobić ktoś taki jak ja, kto czerpie radość z szycia, kiedy już się za nie zabierze, ale jakoś nie może się zabrać? Czy słusznie powinien zinterpretować owe „niemożenie” jako zakamuflowany brak radości z szycia?

Otóż według KonMari – uwaga, uwaga – w momencie gdy pozbędziemy się rzeczy, które nie dają nam radości, odkryjemy te – które dają nam radość, i nagle – bingo! odkryjemy to, czemu powinniśmy się poświęcić! Odkryjemy swoje powołanie, swoją pasję!

Uff! Wytrwaliście do tego miejsca? Gratuluję!

Teraz już rozumiecie, na czym polega metoda KonMari.

Po tym przydługim, a prawdę mówiąc – stanowczo za długim wstępie wracam do merium, czyli wyjaśnienia, co udało mi się zrobić w kwestii projektu „Magia sprzątania”.

Zrobiłam porządek ze swoimi ubraniami. Dobre i to. Na dobry początek.

W następne wakacje zrobię porządek z ubraniami dzieci i tak dalej… i może w ten sposób za jakieś dziesięć lat będę miała całkiem ładnie odgracone mieszkanie.

Wejdę teraz na chwilę w rolę blogerki modowej i pochwalę się swoją szafą. Bo jej odchudzenie bardzo uprościło mi życie.

(I znów muszę Was ostrzec. Dalszy ciąg przeznaczony jest raczej dla kobiet, bo używam w nim wyrażeń takich jak taupe, khaki, top, blezer, sztyblety i prochowiec. Co gorsza, wymieniam prawie wszystkie swoje części garderoby! Równie dobrze możecie więc zakończyć czytanie tego artykułu w tym miejscu. Zdanie: „Zrobiłam porządek z moimi ubraniami.” zaspokoi Wasze potrzeby poznawcze w tym temacie.*)

Początek był trudny. Choć myślałam, że mam niewiele ciuchów – okazało się, że zebrał się na łóżku pokaźny stos! Za cel selekcji (niezupełnie zgodnie z filozofią „czy to mi daje radość”) postawiłam sobie zmieszczenie wszystkich ubrań w jednym miejscu. W jednej szafie, zamiast: trochę w szafie, trochę w komodzie, a jeszcze trochę w innej szafie.

Zdumiało mnie, ile mam różnych kurtek i swetrów! Ile rajstop i skarpet! Dżinsów! Torebek! Koszul!

Zdumiało mnie, ile z tych rzeczy tak naprawdę nie lubiłam nosić. Które trzymałam „na wszelki wypadek”, „bo dostałam w prezencie”, bo… były w stylu, który kocham (bohema, hipisi, kowboje), a który niezupełnie mi pasuje. Poza tym jest niepraktyczny, bo trzeba się namęczyć, żeby dobrać spójne zestawy (spróbujcie dopasować kraciaste koszule do falbaniastych spódnic w kwiaty).

Oszczędzę Wam spisu rzeczy, które wyrzuciłam. Podam spis rzeczy, które sobie zostawiłam: 

Tak zwane „doły”:

1. Cztery pary spodni: dwie pary białych (jedne są z płótna, drugie z lnu) i dwie pary ciemnych (szare z lnu i dżinsy).

2. Dwie pary legginsów – siwe i brązowe (noszę je pod spodnie, pod spódnice, a czasem jako bardzo luzacki strój na co dzień).

3. Dwie spódnice: długa bawełniana z falban (trochę cyganerii sobie zostawiłam) i krótka lniana „ciążowa” – z trykotem na brzuchu, superwygodna – obie białe.

4. Długa lniana, workowata sukienka w kolorze lnu, czyli worka (kupiłam ją za ciężkie pieniądze w Połądze i kocham ją za to że jest najlepsza na upały).

5. Jedne króciutkie szorty kupione specjalnie na żagle i tylko na żaglach noszone (lumpex).

Tak zwane „góry”:

1. Trzy koszulki bez rękawów: dwie białe i jedna granatowa.

2. Trzy koszulki z krótkim rękawem: dwie granatowe i jedna biała.

3. Dwie koszulki z długim rękawem: kremowa i liliowa.

4. Sześć koszul: dwie błękitne, cztery białe (dwie z długim rękawem, dwie z krótkim). Te białe noszę właściwie tylko od wielkiego dzwonu, ale chyba czas to zmienić.

5. Grafitowy cienki golf.

6. Grafitowy blezer z dzianiny.

7. Dwa żakiety: lniany w kolorze lnu i granatowy w kolorze granatu.

8. Dwie długie żakieto-kamizelki – czarna i granatowa. Tę ostatnią mam po mojej mamie – liczy sobie co najmniej trzydzieści lat!

Zostawiłam też sobie kilka udzianych przez moją mamę na drutach rzeczy, które noszę głównie po domu: dwie wełniane kamizelki i wełniany rozpinany sweter (świetny też na zimę pod płaszcz).

Na specjalne okazje:

1. Dwie długie czarne sukienki „tuby” z przeznaczeniem na występy z chórem. Jedna przydała się na wesele. Obie z ciucharni.

2. Kremowy garnitur plus kremowy top bez rękawów czyli wreszcie mam się w co ubrać na wszystkie chrzciny, komunie i śluby!

3. Spodnie tzw. wyjściowe w kolorze taupe plus brązowy top bez rękawów. Zestaw stary jak świat i niezbyt lubiany, bo spodnie się strasznie elektryzują, ale za to ratują moje cztery litery, kiedy idę do opery.

Oprócz tego okrycia wierzchnie:

1. Granatowy prochowiec.

2. Czarna polarowa kurtka marki BENCH. Dostałam ją od koleżanki – podobno marka świetna, choć pierwsze o niej słyszę, i rzeczywiście nieźle się nosi, tylko nie lubię jak się elektryzuje. Ale jest fajnie skrojona i ma kaptur.

3. Kurtko-płaszcz typu „puchówka”. Długi do kostek, czerwony, z kapturem. Trzymam go na wszelki wypadek, gdyby zdarzyła się zima stulecia (pewnie się nie zdarzy), albo gdyby Patrycja potrzebowała ciepłego okrycia gdy dorośnie (a z tą zimą stulecia to w sumie nigdy nie wiadomo).

4. Dwa poncza: szare i granatowe. Szare noszę zimą na prochowiec albo polarową kurtkę, coby ją docieplić i doelegancić. Granatowe będę nosić (dopiero co upolowane na ciuchach) jak sweter.

Piżamy: 

1. Dwie pary spodni piżamowych.

2. Dwie za duże koszule: „po mężu” i „po mamie”.

3. Nówka sztuka nieśmigana piżamka flanelowa w serduszka, z Lidla (a, zaszalałam na zimę).

4. Płaszcz kąpielowy.

Tak zwane dessous:

Mocno ograniczyłam ilość bielizny. Skarpet. Rajstop. I wciąż mam ich za dużo. Zwłaszcza rajstop, bo bardzo rzadko noszę spódnice w zimie. Ale żal mi wyrzucić, bo jednak się przydają.

Odzież sportowa:

1. Strój kąpielowy.

2. Spodenki rowerowe.

3. Spodnie typu bojówki „szybkoschnące” – na żagle i nie tylko.

3. Granatowa bluza do biegania.

4. Kurtka typu softshell.

5. Kurtka i spodnie na narty, sanki i zimowe spacery.

Buty:

1. Dwie pary japonek Birkenstock na lato. Wiem że snobistyczne i drogie, ale dla mnie niesamowicie wygodne. Noszę je na okrągło przez całe lato. Jedne kupiłam dwa lata temu i wciąż są dobre, a w tym roku na jesieni dokupiłam drugą parę.

2. Klapki na basen i croscy na po domu.

3. „Adidasy”.

4. Dwie pary sztybletów (czarne i granatowe).

5. Botki – półkozaczki.

6. Śniegowce. Nooo, z tą zimą stulecia to nigdy…

7. Buty „górskie”. Nie byłam w górach już od kilku lat, ale nie tracę nadziei.

8. Sandały „wyjściowe”. Kościołowo-weselno-operowe.

Torebki:

1. Granatowa skórzana.

2. Khaki szmaciana.

3. Plecak sportowy.

Koniec.

Wytrzymaliście? Wytrzymałyście? No i co?

Jest tego całkiem dużo, prawda? A jednak to bardzo okrojona wersja garderoby, jaką miałam kiedyś.

Bardzo ograniczyłam też kolorystykę i nie żałuję. Wystarczy, że mam kolorowo we łbie. A to zastanawianie się, jaką bluzkę do jakich spodni i tak dalej… Nie chce mi się.

Celowo nie dzieliłam spisu na rzeczy letnie i zimowe, bo noszę wszystkie prawie cały czas, może z wyjątkiem lnianej sukienki na lato, krótkiej spódnicy i szortów. Nawet długą białą spódnicę i białe spodnie czasem noszę zimą, tylko pod spód wrzucam wełniane rajstopy albo legginsy. Z kolei letnie koszulki noszę pod żakiety i pod koszule. Nie mam osobnych „podkoszulek”.

Aha, jeszcze gwoli wyjaśnienia. Ponieważ zachęcałam Was na łamach tego bloga do kupowania rzeczy używanych, to żeby nie być gołosłowną, powiem, że jakieś 50% wymienionych wyżej ubrań pochodzi z ciucharni albo z drugiej ręki.

A rzeczy, których się pozbyłam, nie wyrzuciłam do śmieci, tylko oddałam do Caritasu albo do stojących na mieście pojemników na stare ubrania.

Mam nadzieję, że ten spis ciuchów będzie pełnił dla mnie rolę „ogranicznika zakupowego”. Bo tak łatwo i szybko można znów zagracić szafę. A taka niby-minimalistyczna (bo minimalistyczna dla mnie, choć dla innych może gigantyczna) garderoba bardzo mi odpowiada.

No. To chyba na tyle jeśli chodzi o mnie w roli szafiarki.

Może jesteście zawiedzeni, że nie wrzuciłam żadnych zdjęć, ale to chyba nie takie trudne – wyobrazić sobie jak wyglądają białe lniane spodnie (są białe i wygniecione) albo granatowy żakiet (jest granatowy i ma kształt żakietu), prawda?

No już dobrze, dobrze. Wrzucę coś na Insta. Co chcecie zobaczyć?

 

*Mój mąż i synowie po lekturze niniejszego tekstu powiedzieli, że początek nawet ciekawy, ale ten spis ubrań… NUDY! Natomiast córka powiedziała coś zupełnie odwrotnego: że początek ją znudził, ale za to spis – bardzo zaciekawił!

Autor: Kornelia Orwat

To ja. Kornelia zwana Werką, żona męża i mama trójki nastolatków: absolwenta liceum, licealisty i siódmoklasistki. Od 2011 roku tkwię w szaleństwie zwanym edukacją domową. Lubię pisać (nie tylko bloga), spacerować, robić na drutach i szydełkować. Uczę się korekty tekstu i bycia minimalistką. Czasami śpiewam w chórze. Jestem autorką dwóch książek o edukacji domowej: „Droga w nieznane? Edukacja domowa dla początkujących” i „Edukacja domowa niejedno ma imię. Mentorzy edukacji”.

7 komentarzy

  1. Najtrudniejsze były dla mnie pierwsze tego typu przeglądy szafy. Było mi żal, że nie noszę lub nie lubię pewnych ubrań, które przecież sama kiedyś wybrałam. A teraz? Posiadanie tylko ulubionych ubrań jest super! Nie myślę długo, w co się ubiorę i we wszystkim wyglądam dobrze.
    Powodzenia przy kolejnych kategoriach! 🙂
    Buty górskie i „nie tracę nadziei” 😀 To o mnie też!
    A taupe to i ja nie wiem.

  2. Ja też mam szafę minimalną. U mnie celem było pozbycie sie wszystkich „domowych” łachów. Jak pracuje się tylko w domu i wychodzi głównie na zakupy i zajęcia sportowe nie trudno zapomnieć o elegancji. A ja lubię być elegancka, nie tylko na specjalne okazje. Dlatego ubieram sie w ładne ubrania na co dzień, a do sprzątania czy gotowania zakładam fartuszek 🙂 mam tylko jeden strój tzw. roboczy do sprzątania kotłowni i czyszczenia pieca 😉

    1. Oj te „domowe” ciuchy 🙂 Też się staram w domu wyglądac w miarę, podkreślam – w miarę elegancko. Ale wygoda dla mnie to priorytet, nie może mnie nic gryźć, uwierać, cisnąć… Dzięki Aniu że się odezwałaś!

  3. Och, czekałam na ten wpis od dawna – lubię słuchać, czytać te historie, jak to w szafach robiło się więcej miejsca i jednocześnie, magicznie okazywało się, że jednak „ja mam co na siebie włożyć”. Kiedyś poleciłam 3 siostrom (ale nie Prozorowym) blogi poświęcone tworzeniu szafy kapsułkowej i minimalizmowi i były zachwycone, że po wyrzuceniu kilkunastu worków ubrań okazało się, że jednak mają ciuchy i wystarczy np. dokupić 1 czy 2 rzeczy i okazuje się, że problem się skończył.

    1. Hihi, a ja się wahałam czy w ogóle publikować taki wpis. Bo to trochę takie no… nie wiem, niskie? A przecież to normalny i ważny przecież temat. Bo ubrania są częścią nas i naszego życia 🙂

  4. Nie, no szafa okrojona noesamowicie! Chyba byloby mi za smutno z tak mala ilością sukienek. Ja ciągle zmierzam ku szafie idealnej i dojsc nie mogę. Najbardziej lubiłam mój zestaw w ciąży – ok 20 sztuk i wszystko do siebie pasowało i było mi z tym dobrze. A teraz źle nie jest, ale mam ten ideał, że chodzę w 100% strojów, ktore mam. To jest mój ideał i cel ☺

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *