„Manga sprzątania” czyli mój kolejny eksperyment

No to sobie pożartowaliśmy. A teraz do roboty.

Widzieliście moją nową notkę „o autorze”? Że jak wysprzątam dom metodą Marie Kondo to zacznę szyć różne rzeczy? A czy widzieliście, jak ostatnio napisałam o tym, że marzyłam o usunięciu konta na Facebooku tak jak marzy się o wysprzątaniu domu metodą Marie Kondo? Konto na Facebooku usunęłam. No to…?

Hej hej, ja wiem, że bardziej stylowo jest marzyć o podróży dookoła świata balonem albo chociaż samolotem, o napisaniu książki (o tak, o tym jeszcze marzę), o willi z basenem (o tym nie marzyłam nigdy), ewentualnie o zostaniu sławną i bogatą blogerką (o tym już przestałam marzyć).

Na szczęście moje marzenia są bardziej przyziemne, a przez to łatwiejsze do realizacji. Co prawda nie wszystkie. Bo takie na przykład marzenie, żeby wychować dzieci na porządnych ludzi. Albo żeby dożyć w zdrowiu chociaż do osiemdziesiątki i żeby mąż też dożył. I dzieci. W tym zdrowiu. I żeby wojny nie było i żaden meteoryt nie walnął. Ot, takie tam zwyczajne marzenia.

Ale to o sprzątaniu to trochę dziwne, prawda? Żeby marzyć o sprzątaniu?! Zwariowała!

Nie. Nie zwariowała. Marzy o sprzątaniu, bo sprzątać nie lubi. Bo nienawidzi tego, że wciąż sprząta i sprząta i pogania wszystkich, żeby sprzątali, i w końcu sama sprząta, bo wszyscy oprócz niej mają w nosie porządek. Im nie przeszkadza. Nie – porządek. Im nie przeszkadza nieporządek! Pisany łącznie!

I żeby nie wiem ile sprzątała, i tak jest bałagan. W dodatku kurz. Który ciężko sprzątać, bo włazi w każdą szczelinę, osadza się na każdym dzindzibołku, książce i klocku (żeby to jednym!) lego pozostawionym niedbale na parapecie, szafce i stoliku nocnym.

Dlatego więc, ponieważ nie lubię sprzątać, a jeszcze bardziej nie lubię użerać się z rodziną o sprzątanie, chciałabym tę czasochłonną czynność maksymalnie uprościć i ułatwić.

Wyobrażam sobie minimalistyczne mieszkanie (mieliśmy takie na początku, kiedy tylko się do niego wprowadziliśmy), w którym wszystko jest pochowane do szafek, a jednymi powierzchniami, które trzeba odkurzać są podłogi, parapety, biurka, stoły i ewentualnie pianino.

I kanapa i fotele. I szafki nocne. No dobrze. I tych kilka półeczek na zdjęcia i obrazy i same zdjęcia i obrazy. Na pewno coś się jeszcze znajdzie do odkurzania (o, jeszcze lampy i drzwi sobie przypomniałam), ale chodzi mi o to, żeby nie trzeba było odkurzać różnych drobiazgów porozstawianych tu i ówdzie bądź to dla ozdoby, bądź z powodu niefrasobliwości właściciela (Ratunku! Kto jest właścicielem tych papierowych figurek origami, które leżą i kurzą się już od dwóch miesięcy na parapecie w salonie?!).

Wyobrażam sobie mieszkanie, w którym wszystko ma swoje miejsce w szafach i nie muszę wciąż główkować, gdzie upchnąć buty, kalosze, kołdry, śpiwory, książki i czasopisma.

Wyobrażam sobie takie szafy, w których zawsze zostaje trochę wolnego miejsca na nieprzewidziane „cosie”, czy chociażby na rzeczy odwiedzającej nas Babci. Teraz nigdy nie zostaje nam żadne miejsce, i nawet kiedy wysprzątam i powyrzucam, pooddaję, zawsze jakimś cudem wszystkie półki i szuflady nadal są pełne. To wbrew prawom fizyki!!!

Wyobrażam sobie też mieszkanie, w którym każdy z domowników ma swój kawałek szafy tylko na swoje rzeczy, w tym ubrania, buty, ale też pamiątki, papiery i całą resztę, którą zdecyduje sobie gromadzić.

Co prawda dzieci mają teraz swoją szafę na ubrania i zabawki, ale część ich ubrań wisi też w mojej szafie. Co do mojej szafy, to… o tym dalej.

Książki, płyty z muzyką i filmami zgromadzone byłyby w jednej wspólnej bibliotece.

Owszem, mamy jedną, zamykaną drzwiami przesuwnymi biblioteczkę w sypialni, ale ponieważ zrobiła się stanowczo za ciasna, wbudowaliśmy drugą, ogromną i otwartą, w salonie. Ale książki i tak rozpełzają się po całym domu i rozkładają wygodnie na kanapie, fotelach, parapetach stole i biurkach.

Wyobrażam sobie, że w osobnej szafie, zwanej uroczo bieliźniarką, zgromadzone byłyby wszystkie kołdry, poduszki, śpiwory, pościel, koce i narzuty oraz obrusy i serwetki, i ściereczki i ręczniki. W innej szafie trzymalibyśmy walizki, plecaki i sprzęt sportowy.

Och, teraz te wszystkie rzeczy, razem z naszymi dorosłymi ubraniami mieszczą się (powinnam raczej powiedzieć – tłoczą się) w dwóch przepastnych szafach wnękowych zajmujących pół sporego przedpokoju. Wszystko wymieszane jak groch z kapustą.

W przedpokoju byłaby szafa na okrycia wierzchnie i buty używane w danym sezonie, oraz szafki i wieszaczki na plecaki i torby noszone na co dzień.

O, akturat takie coś już mamy! Oprócz tego mamy ławkę na buty, półeczkę na czapki, rękawiczki i szaliki, szafeczki na rzeczy na basen, balet i rower oraz półkę z książkami i kilka półek na drobiazgi. Aha, i jeszcze dwa akordeony i białą, tandentną (tak to jest jak się kupuje przez internet) komódkę w stylu shabby chic.

W kuchni mielibyśmy (mamy!) osobną spiżarkę na zapasy jedzenia. Osobną szafkę na segregację śmieci (nie mamy!).

W sypialni stałoby tylko nasze łóżko i szafki nocne. Gdzieś pod ścianą skrzynia – ławka na ubrania.

Teraz mamy jeszcze fotel i rozkładany stolik pod ścianą oraz masę koszy, koszyków, pudełek i pudełeczek, które tymczasowo są niezamieszkane i bezdomne (trochę już odgraciłam szafy), deskę do prasowania, materacyk do ćwiczeń gimnastycznych, drabinkę gimnastyczną na ścianie, szafę wnękową pełniącą funkcję biblioteczki oraz w sezonie jesienno-zimowo-wiosennym suszarkę (jedną lub dwie) z praniem.

Rety, tak się zastanawiam, gdzie się to wszystko mieści na tych 14 m2?

W salonie byłby tylko stół z krzesłami, pianino, kanapa i biblioteczka.

Teraz mamy tam jeszcze fotel i biurko z komputerem oraz skrzynię (tę, która powinna stać w sypialni), a do tego gitarę, skrzypce małe i duże oraz stołek-schodek. I pulpit na nuty. I suszarkę z praniem. Albo dwie. O ile nie stoją w sypialni.

Nie będę już opisywać, co mamy na klatce schodowej (wspomnę tylko o pięciu rowerach, trzech hulajnogach i dwóch wózkach na zakupy) i na balkonie (po wielkim sprzątaniu zostały na nim między innymi dwa wiaderka na kompost bokashi. Już ich nie używam, ale nie wykluczam że będę.

Taaak. To miało być tytułem wstępu. Artykuł miał być o tym, jak z hukiem zaczęłam magiczne sprzątanie, a raczej wyrzucanie (a raczej oddawanie i „wydawanie”) metodą KonMari.

Tak naprawdę nie był to huk, tylko raczej cichutki jęk bezsilności i melancholii, którą postanowiłam zwalczyć metodą „biorę byka za rogi”. Wzięłam więc tego byka za rogi. Przeczytałam raz jeszcze początek książki „Magia sprzątania”, podkreśliłam najistotniejsze wskazówki, takie jak te, żeby:

  1. zacząć od ubrań (każdą kategorię rzeczy – ubrania, książki itd. sprząta się osobno)
  2. ubrania pozbierać ze wszystkich zakątków w domu i położyć na podłodze, łącznie z płaszczami, butami, torebkami, szalikami, czapkami i rękawiczkami, po to, by ogarnąć je wzrokiem wszystkie na raz.

Zrobiłam to. Zrobiłam to z moimi własnymi rzeczami. Ubrań dzieci na razie nie tykam. Męża tym bardziej. I wiecie co?

Myślałam, że mam mało ubrań. Bo dość często robię przegląd swojej szafy, a kupuję rzadko. Jednak gdy zgromadziłam to wszystko razem, przeraziłam się! Mam całą górę ciuchów!

I kiedy wzięłam się za tę górę ciuchów,

  1. biorąc do ręki po jednej rzeczy (należy zacząć od ubrań i butów pozasezonowych)
  2. decydując czy zatrzymać ją czy nie (właściwie zapomniałam zastanowić się, czy dają mi radość, więc pominęłam chyba najistotniejszą wskazówkę KonMari)

…czułam się coraz lżejsza i weselsza. Zdecydowałam, że postaram się zmieścić wszystko w jednej małej komodzie i w połowie dotychczas używanej szafy na wieszaki. Udało mi się. Prawie. Bo takie na przykład kombinezon narciarski czy kurtka puchówka trochę miejsca zajmują.

W sumie szacuję, że pozbyłam się około 1/3 ubrań, jakiejś połowy butów i kilku torebek. KonMari pisze, że większość jej klientów pozbywa się około 2/3 ubrań!

Uff. Pierwsze zadanie za mną.

Aha! Wcale nie pierwsze, tylko pierwsze i drugie! Bo zapomniałam zaznaczyć, że pierwszym zadaniem w tym wielkim magicznym sprzątaniu powinno być wyobrażenie sobie swojego wymarzonego stylu życia. Wymarzonego mieszkania. Co niniejszym, trochę przez przypadek, zrobiłam pisząc powyższy „wstęp”.

A po ubraniach przyjdzie kolej na książki. Potem papiery, następnie pozostałe rzeczy, a na końcu – pamiątki i rzeczy o wartości sentymentalnej. Będę starała się robić to zgodnie ze wskazówkami KonMari, bo jestem ciekawa, czy ma rację twierdząc, że tylko takie sprzątanie jest skuteczne na dłuższą metę.

Chyba lubię eksperymentować. Czy metoda KonMari sprawdzi się u nas? Czy przekonam do niej dzieci i męża? Fajnie byłoby mieć minimalistyczne (w granicach zdrowego rozsądku oczywiście) mieszkanie, łatwe do sprzątania i takie, w którym nic się nie gubi, bo niczego nie ma za dużo.

Wydaje mi się, że im mniej mamy, tym więcej korzystamy z tego co najbardziej lubimy. Bo o wielu rzeczach upchanych po kątach po prostu się zapomina. Nie używa się ich. A wprowadzają poczucie chaosu i zaciemniają obraz naszego stanu posiadania. Z kolei te bardziej lubiane i częściej używane rzeczy giną pośród tego wszystkiego.

Niestety, nie jestem osobą, która dobrze funkcjonuje w bałaganie. Bałagan mnie dekoncentruje i drażni. Pewnie stąd moje ciągoty do mniminalizmu.

A tak się składa, że minimalizm wpisuje się w styl życia zero waste. Bea Johnson mówi wprost, że u nich zero waste zaczął się od minimalizmu.

No to zaczynam. Choć eksperyment zero waste u nas już (i wciąż) trwa – zaczynam kolejny. Eksperyment ze sprzątaniem i minimalizowaniem.

A komiks „Manga sprzątania”, który widzicie na zdjęciu, kupiłam z myślą o dzieciach.

Teraz patrzę jak go sobie wyrywają i słucham jak mówią: „Mamo, to dziwne, dziękować ubraniom?!” Więc tłumaczę, żeby patrzyli na to z przymrużeniem oka, że taka sztuczka psychologiczna, po to by łatwiej nam było pozbywać się tych ubrań.

Sam komiks jest bardzo sympatyczny. W prosty i zwięzły sposób wyjaśnia metodę KonMari, do której oczywiście należy podejść, jako się rzekło, z przymrużeniem oka. Jeśli interesuje Was metoda KonMari, nie chcecie wydawać pieniędzy na wszystkie trzy książki, a miałabym Wam polecić jedną z nich, to polecam właśnie tę.

Miłego sprzątania!

Autor: Kornelia Orwat

To ja. Kornelia zwana Werką, żona męża i mama trójki nastolatków: absolwenta liceum, licealisty i siódmoklasistki. Od 2011 roku tkwię w szaleństwie zwanym edukacją domową. Lubię pisać (nie tylko bloga), spacerować, robić na drutach i szydełkować. Uczę się korekty tekstu i bycia minimalistką. Czasami śpiewam w chórze. Jestem autorką dwóch książek o edukacji domowej: „Droga w nieznane? Edukacja domowa dla początkujących” i „Edukacja domowa niejedno ma imię. Mentorzy edukacji”.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *