Co zrobić, kiedy nie mamy czasu napisać artykułu na temat, który sobie zaplanowaliśmy? Piszemy artykuł na temat braku czasu.
Jestem Panią Swojego Czasu. Zrobiłam nawet kurs PSC (wciąż się go uczę, bo to nie hop siup). Myślę, że jestem dość dobrze zorganizowana. Jednak wciąż jeszcze czasami zastanawiam się nad tym, jak przestać gonić w piętkę.
Jak przestać łapać pięć srok za ogon, przestać się spieszyć i przestać żyć na wariackich papierach. I dochodzę do wniosku, że się nie da. W moim (naszym?) przypadku się nie da. I że nawet nie wiem, czy tak naprawdę tego chcę!
Bo kiedy dzieci gdzieś wyjeżdżają, robi się cicho, spokojnie, panuje porządek… i nuda. Na początku oczywiście rozkoszuję się ciszą i ładem, jakie panują w domu, ale kilka dni później zaczynam odczuwać jakieś rozprężenie i popadam w marazm. Skoro już mam te kilka dni wolnego i nie muszę się spieszyć… to się nie spieszę…
Oczywiście, odpoczynek i brak pośpiechu jest zbawienny, więc napawam się i cieszę takimi wakacjami od dzieci.
Jednak w codziennym życiu trzeba się brać do roboty i wtedy potrzebne jest coś, co da nam kopa motywacyjnego. Dla mnie tym czymś jest obecność dzieci i w ogóle nawał spraw do załatwienia. To mobilizuje mnie do działania. Trochę na zasadzie głoszącej, że jak masz za mało czasu – dorzuć sobie obowiązków! Hmm… ciekawe co na to Pani Swojego Czasu, która uczy, żeby raczej sobie obowiązków odejmować. Ale co zrobić, kiedy ja i odejmuję, i dodaję. Na swoje usprawiedliwienie powiem, że odejmuję te nudne i w gruncie rzeczy nieważne, takie jak prasowanie czy pucowanie mieszkania, a dodaję – przyjemne, takie jak pisanie bloga czy kurs szycia.
Jestem typem, który dobrze funkcjonuje w lekkim chaosie i pod lekką presją czasu.
Może to dziwne, ale czasem lubię pokombinować, jak organizacyjnie dopiąć zawiezienie Gwiazdy na balet na Powiśle i jednocześnie odebranie Rodzynka z zapasów na Grochowie w czasie, kiedy Gwiazda jeszcze jest na balecie, ale zaraz kończy i trzeba ją także odebrać. (Aktualnie Rodzynek już sam wraca z zapasów, ale jeszcze do niedawna ten rodzaj zagwozdek był moim chlebem powszednim. Nie mylić z chlebem z masłem.)
Sprzątanie idzie mi świetnie, gdy za dwie godziny mają przyjechać goście. Tempo mam wtedy błyskawiczne i nic mnie nie rozprasza. Za robienie obiadu zabieram się najchętniej, gdy widzę, że już za godzinę musimy wyjść na zajęcia. Wtedy nic innego nie jest już ważne, tylko obiad. Najwięcej uczę chłopców angielskiego, gdy egzaminy zbliżają się wielkimi krokami. Im bliżej egzaminu, tym intensywniej się uczymy. Nie ma zmiłuj.
Wiem, że to co napisałam powyżej niektórzy nazywają działaniem „na ostatnią chwilę”. Bo z pewnością, jest to działanie na ostatnią chwilę. Tylko… czy to coś złego?
Hm. Dla niektórych tak, dla niektórych nie. Dla takich jak ja, miewających problemy z koncentracją na jednym zadaniu (te problemy pogłębia dość częsta w moim otoczeniu obecność dzieci, domagających się tego i owego, a choćby i odrobiny uwagi), ta „ostatniochwilowość” bywa zbawienna. Po prostu wtedy adrenalina wchodzi do gry i pomaga mi się skoncentrować.
Moja skłonność do łapania pięciu srok za ogon wynika z kolei z nadmiaru pomysłów. (Na szczęście część z nich porzucam.) A to chciałabym rozkręcać biznes, a to przemeblowywać mieszkanie, a to testować na rodzinie nową cudowną, zdrową dietę, a to iść na nowy kurs, a to na fitness, a to pisać książkę, a to szydełkować, a to drutować… Dodatkowo, edukacja domowa ma to do siebie, że nowe inspiracje i pomysły na zajęcia dla dzieci wciąż napływają i z zewnątrz, i z wewnątrz.
Pewnikiem cierpię na jakieś nierozpoznane ADHD, ale trudno – rozpoznane czy nie – czy to coś zmienia?
W każdym razie… po co to piszę? Chyba po to, żeby pokazać, że nie ma jednej słusznej recepty na życie. Że nie jest tak, że najlepszy jest slow life i minimalizm. Spokój i równowaga.
Albo wręcz przeciwnie – że najsuperowiej jest żyć na lekkim adrenalinowym rauszu, pod presją czasu i zobowiązań, z zaróżowionymi policzkami i rozwianym włosem pędzić przez życie wciąż z nieskończenie wielkim zapasem energii.
Mimo tego mojego domniemanego ADHD i skłonności do życia w pośpiechu jestem – powtórzę – naprawdę dość dobrze zorganizowana. Swój chaos mam pod kontrolą. Prowadzę własnoręcznie pisany kalendarz (bullet journal), mam swoje listy zadań do zrobienia, i naprawdę sporadycznie zdarzy się, że coś mi umknie, że jakiś termin nie zostanie wpisany w kalendarz, a sprawa do załatwienia nie znajdzie się na liście. A jeśli już się znajdzie, to prędzej czy później zostanie załatwiona. Chyba, że znajdzie się na liście zatytułowanej „do zrobienia kiedyś w przyszłości”. To lista pomysłów-zadań-marzeń-zamierzeń, które niekoniecznie muszą doczekać się realizacji.
Mimo tego, że, jak napisałam, wciąż gonię w piętkę, mam oczywiście chwile zatrzymania. Znajduję, bo jakżeby inaczej?, czas na odpoczynek, na spokój, ciszę. Paradoksalnie, gonienie w piętkę mi ten czas zapewnia. Bo gnam na kurs szycia, ale kiedy tam już jestem, czas się zatrzymuje.
Umiem zdecydować, kiedy zwalniamy tempo, ja i dzieci. Zresztą decydujemy razem. Pisałam o tym kiedyś w kontekście minimalizmu w edukacji domowej.
Także wspomniany kalendarz i listy zadań dają mi czas na złapanie oddechu. Robię sobie kawę i siadam do kalendarza. To chwila i pracy, i relaksu jednocześnie. Bo już nie pędzę jak królik z „Alicji w krainie czarów”, tylko siadam do podwieczorku i staję się stateczną damą. Zrównoważoną i zorganizowaną.
A potem wstaję i znów lecę. Albo i nie. Nie lecę. Wrzucam na luz i robię przerwę w lataniu. Czasem „pomaga” mi w tym choroba czy jakieś niedomaganie, złe samopoczucie, deprecha i czarna dziura.
Czasem zaś po prostu mówię „stop”. Dosyć! Dzisiaj siedzę i czytam książki. Nie gotuję obiadu. Dosyć! W kolejnym tygodniu nie planuję żadych dodatkowych zajęć dla dzieci. Nie gonię ich do mycia zębów ani grania na akordeonie! Dosyć bycia policjantem!
Bo tak jak po dniu jest noc, po deszczu – słońce, tak u nas po dniach hiperaktywnych i zwariowanych następują dni leniwe i spokojne. I chyba nic w tym dziwnego, tak właściwie.
A jak to jest u Was?
P.s. Do napisania tego artykułu zainspirował mnie ten artykuł Pani Swojego Czasu. Bardzo mi się spodobało zapomniane nieco sformułowanie „gonić w piętkę”!
Ja bym chciała nic nie robić… Czytam sobie Jane Austin i marzę o tym, aby przez kilka miesięcy być jak Emma Woodhouse czy Lizzy Bennet. Mam wrażenie, że ich najważniejszym zadaniem było siedzenie prosto. A to u mnie szwankuje.
Urlop pilnie potrzebny! Mnie też 🙂 I nie po to, by siedzieć prosto, raczej by leżeć bykiem 🙂