Unschooling bez elektronicznych gadżetów

Niektórym wydaje się dziwne, że nasze dzieci dużo czytają i grają w gry planszowe. Że nie chodzą do szkoły i nie są uczone, a uczą się, czytając i grając właśnie.

Jednak nie ma w tym nic dziwnego, zważywszy, że nasz unschooling (póki co) bazuje na tym, że dzieci sa wychowywane bez elektronicznych gadżetów. W związku z tym, nasze dzieci

  1. Nie mają smartfonów
  2. Nie mają tabletów
  3. Nie mają komputera
  4. Nie mają telewizora

Smartfona ma mój Mąż (nie chciał, ale praca mu dała), mam i ja.

Mojego smartfona mam dopiero od miesiąca (hm, zacofana jestem) i już wiem, że dzieciom na pewno nie kupię takiej zabawki. Widzę, jak bardzo uzależniająca jest możliwość ciągłego zaglądania do internetu, jak bardzo to rozprasza i zżera czas. Widzę też jak trudno oprzeć się tej smartfonowej pokusie mnie, dorosłej. Jak więc mają się jej oprzeć dzieci?

Dzieciom telefon jest potrzebny, owszem – w celach organizacyjno-opiekuńczych. Jeżdżą sami na zajęcia, chodzą po zakupy, wtedy telefon się przydaje. Ale smartfon? Po co? Żeby konta na społecznościówkach zakładały? A w jakim celu? Można oczywiście internet w smartfonie odłączyć, tylko że wtedy… po co smartfon? Do gier? Jeden diabeł.

Telewizora nie mamy od zawsze.

To znaczy od początku naszego małżeństwa. Ja przyzwyczaiłam się do jego braku za czasów internato-akademikowych, a mąż… chyba nie czuł potrzeby posiadania go. I całe szczęście. Nie mamy telewizora – nie mamy reklam wchodzących nam na głowę i do głowy.

Napisałam, że dzieci nie mają komputera w tym znaczeniu, że nie mają swojego do wyłącznej dyspozycji.

Komputery są w domu dwa. Stacjonarny – w salonie, bo oglądamy na nim filmy. Laptop jest mój i dzieciom daję go wyjątkowo, gdy chcą coś sobie zanotować. Dzieci mogą grać na komputerze stacjonarnym raz w tygodniu, jest to u nas poniedziałek. Dawniej grali pół godziny, ostatnio pozwalamy im grać godzinę. Trochę to długo, bo biorąc pod uwagę że wszyscy kibicują i pomagają sobie nawzajem, w sumie daje to trzy godziny siedzenia przed kompem. Dlatego nieraz rozdzielamy tę porcję grania na dwa dni.

Zasadę grania na komputerze raz w tygodniu przejęliśmy od znajomych.

Bardzo nam to odpowiada i bardzo jesteśmy im wdzięczni za ten pomysł. Męczące było ciągłe codzienne wysłuchiwanie „Maamooo, a mogę zagrać na komputerze?!”. Teraz dzieci wiedzą, że grają w poniedziałki i już. Nie ma dyskusji, przyzwyczali się i czekają na te poniedziałki z utęsknieniem. Najstarszy kiedyś (gdy zapytałam go, czy nie czuje się pokrzywdzony tym ograniczeniem) powiedział mi, że nie i że jak będzie dorosły to też chciałby takie ograniczenie dla siebie utrzymać, żeby nie wpaść w uzależnienie od gier. Normalnie szczęka mi opadła!

Co do oglądania filmów, to jest to też coś, co podlega reglamentacji i nie jest tak, że każdy włącza sobie co i kiedy chce.

Albo robimy sobie kino domowe i oglądamy coś razem, albo włączamy bajkę czy film dla dzieci na dobranoc. Czasami, raczej wyjątkowo, w ciągu dnia. Bardzo lubimy filmy przyrodnicze albo popularnonaukowe, np z serii „Było/Był sobie…”.

Zdarza się, że Najstarszy zostaje sam w domu i dzwoni do mnie z pytaniem, czy może obejrzeć, dajmy na to „Był sobie człowiek” albo „O czym szumią wierzby”. Wciąż mnie to zdumiewa – ta jego uczciwość i fakt, że nie korzysta z okazji pt.: „Kota nie ma, myszy grasują”. I modlę się, żeby ta uczciwość mu została jak najdłużej. Oczywiście bez przesady – jak będzie dorosły to niech lepiej pyta żony!

I tak sobie myślę, że chociaż w niektórych kwestiach wychowawczych ponosimy klęskę za klęską (jak choćby w kwestii wcześniejszego chodzenia spać i wcześniejszego wstawania), to w kwestii ochrony dzieci przed nadmiarem niezdrowych ani dla ciała, ani dla umysłu bodźców dobywających się z czeluści różnych gadżetów elektronicznych odnieśliśmy sukces.

Zresztą nie jesteśmy wyjątkowi w tym względzie, bo znamy wiele rodzin, które ograniczają dzieciom dostęp do komputerów i smartfonów dodatkowo nie mając w domu telewizorów.

Co wielu innym rodzinom nie mieści się w głowie. Sąsiad naszych znajomych, kiedy usłyszał że nie mają telewizji, bardzo uprzejmie i z przejęciem opowiadał im, jakie korzystne kredyty można teraz sobie wziąć na zakup telewizora…

Swego czasu było głośno o tym, że Steve Jobs i inni ważniacy z Doliny Krzemowej nie pozwalają swoim dzieciom bawić się do woli smartfonami i tabletami ani mieć w pokojach telewizorów (ojojoj!). No cóż, oni najlepiej wiedzą jakie licho śpi w tych urządzeniach.

A ja zwyczajnie i po prostu sądzę, że najlepiej by dzieci zostały dziećmi i bawiły się jak najwięcej na dworze (może być na polu – dla czytelników z Krakowa i okolic) i z innymi dziećmi, a nie z gadżetami.

Czego i sobie i Państwu życzę. Baj, baj!

P.s. Zapomniałam napisać o tym, że z komputera stacjonarnego nasze dzieci korzystają ostatnio częściej – odkąd odkryły darmowy program graficzny Picmonkey, pozwalamy im robić w nim różne grafiki i obrazki. Najstarszy tworzy też fajne grafiki w Wordzie. Czasem coś razem wyszukujemy w internecie, oglądamy Khana… no wiecie, tak całkiem odcięte od sieci nasze dzieci nie są! Bo też i nie o to chodzi. Chodzi o bezpieczeństwo i umiar.

Dopisek z 24 marca 2018: Tablet dzieci już mają, i używają go jako… czytnika książek na Legimi. Natomiast ja rozprawiam się powoli z moim smartfonem, bo coś za bardzo smart się zrobił. Wielki mi HAL 9000 się znalazł!

Autor: Kornelia Orwat

To ja. Kornelia zwana Werką, żona męża i mama trójki nastolatków: absolwenta liceum, licealisty i siódmoklasistki. Od 2011 roku tkwię w szaleństwie zwanym edukacją domową. Lubię pisać (nie tylko bloga), spacerować, robić na drutach i szydełkować. Uczę się korekty tekstu i bycia minimalistką. Czasami śpiewam w chórze. Jestem autorką dwóch książek o edukacji domowej: „Droga w nieznane? Edukacja domowa dla początkujących” i „Edukacja domowa niejedno ma imię. Mentorzy edukacji”.

5 komentarzy

  1. Podoba mi się ten znajomy od kredytu 🙂 Też nie mam telewizora, ale nikt mi nie proponował kredytu, choć kiedyś teściowie proponowali nam, że kupią nam, bo dziwnie im do nas przyjeżdżać (u nich dwa telewizory są włączone od rana do wieczora). W domu oglądamy filmy na projektorze. Lubię to rozwiązanie, bo po pierwsze, żeby go włączyć, to trzeba trochę pracy, więc zbyt często się filmów nie ogląda. Tak sobie myślę, że dzięki temu, że nie patrzy się na lampę (jak w telewizorze, czy komputerze) tylko światło odbite, to może oczy się mniej męczą.
    Jednak jednym z efektów nieposiadania tego pudła jest to, że kompletnie nie potrafię go zignorować, gdziekolwiek się pojawi – po prostu wzrok mi ucieka. A w niektórych domach on jest włączony też, gdy przychodzimy „w gości”. Strasznie mnie to irytuje, bo mam wrażenie, że moja osoba jest tak nudna, że gospodarze muszą telewizor oglądać, żeby mieć jakieś ciekawe zajęcie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *