Obowiązki, dyscyplina – co za niemiłe słowa!

Muszę przyznać, że nienawidzę dyscypliny. Ani samego słowa, ani tego, co ono oznacza.

Pewnie wynika to z tego, że nie lubię by mi coś narzucano siłą. Nie lubię też narzucać nikomu niczego siłą. A dyscyplina jednoznacznie kojarzy mi się z przymusem.

Ale cóż… konia z rzędem temu, kto nie potrzebuje dyscypliny!

Wczoraj przed snem czytałam młodszym dzieciom „Pippi Pończoszankę”. Kiedy nowi przyjaciele Pippi, Tommy i Annika dowiadują się, że Pippi mieszka bez rodziców, dopytują:

– A kto ci wobec tego mówi, kiedy masz iść spać wieczorem i takie różne rzeczy? – dziwiła się Annika.

– Sama to robię – odparła Pippi. – Najpierw mówię zupełnie grzecznie, potem powtarzam jeszcze raz, ostrzej, a jeśli mimo to nie chcę być posłuszna, wtedy obrywam w skórę! Rozumiecie?

Rozumiecie? Samodyscyplina! To już kojarzy się lepiej.

W końcu jeśli sami się do czegoś zmuszamy, to znaczy, że tego chcemy, a chcącemu nie dzieje się krzywda, prawda? Możnaby co prawda polemizować, czy zmuszanie się do czegoś ma coś wspólnego z chceniem, ale nie czepiajmy się szczegółów!

Na temat tego, jak nauczyć dzieci obowiązkowości i zmusić (nie bójmy się tego słowa!) do robienia tego, czego z własnej woli robić nie chcą, napisano pewnie już miliardy słów. Ja, jako zwolenniczka odszkolnienia (unschoolingu), czyli przeciwniczka narzucanych odgórnie programów nauczania, teoretycznie powinnam być przeciwniczką odgórnego narzucania czegokolwiek. I, jako się rzekło powyżej (i w innych miejscach tego bloga) – jestem.

Ale jestem też realistką i wiem, że czasem nie ma zmiłuj.

Że w przypadku dzieci to my, rodzice, musimy być ich protezą samodyscypliny, której jeszcze nie mają.

Że to my, rodzice, musimy dzieciom przypomnieć o myciu zębów, a także zmusić (tak, znów – nie bójmy się tego słowa!) do tego, do czego, mimo dobrych chęci (tak tak!) same zmusić się nie umieją.

Długo miałam na ten temat wątpliwości.

Myślałam, że skoro dziecko nie umie się do czegoś zmusić samo, to oznacza, że nie chce, nie potrzebuje tego robić. Że nie jest mu to, powiedzmy, pisane, że nie jest do tego przeznaczone (tutaj już nie mam na myśli tak oczywistych spraw jak mycie zębów czy sprzątanie).

Ale od czego ma się dzieci! Ileż ja się od nich uczę!

I tak, właśnie od najmłodszej naszej Gwiazdy, która ma sześć lat, dowiedziałam się, że:

  1. Fakt, że nie chce ćwiczyć gry na skrzypcach, nie oznacza, że nie chce umieć na nich grać.
  2. Fakt, że chce umieć na nich grać, nie oznacza, że chce ćwiczyć.

I weź tu człowieku bądź mądry.

Ja, jako rodzic nowoczesny, choć, nie ukrywam, noszący moherowy berecik, nie chciałam dziecka zmuszać ani narażać się na zarzuty, że realizuję swoje ambicje kosztem dziecka. Gwiazda chciała uczyć się gry na skrzypcach – proszę bardzo – dostała skrzypce, lekcje, moją pomoc. Nie chciała ćwiczyć. W końcu powiedziała, że rezygnuje. Trudno, zrezygnowała.

Uczyłam się sama (metoda suzuki, którą się uczyła, zakłada że rodzic uczy się razem z dzieckiem po to, by móc potem dziecko uczyć w domu). Po kilku miesiącach Gwiazda oświadczyła, że wraca do skrzypiec. Już chce. I zaczęło się od nowa: lekcje – tak, ćwiczenia – nie.

Ratunku!

I tak od słowa do słowa, dowiedziałam się, że moja Gwiazda bardzo by chciała grać na skrzypcach tylko… jakby to powiedzieć, najlepiej gdyby to granie przyszło samo, ot tak! Czary mary, pstryczek elektryczek i dziecko pięknie gra!

Więc sytuacja wygląda teraz tak, że ona udaje, że nie chce ćwiczyć, ja udaję, że ją zmuszam, trochę się, hmmm… przekomarzamy, przekupujemy naklejkami lub czekoladkami… byleby przełknąć tę żabę. Byleby pomóc dziecku przejść te trudne momenty, kiedy coś nie wychodzi, kiedy trzeba wytrwać kilka, kilkanaście powtórek jednego fragmentu, potem kolejnego, a potem juhu! Hurra! Udało się! Umiem!

Bo przecież praktykując odszkolnienie, dając dzieciom wolność, nie możemy wylać dziecka z kąpielą, czyli pozwolić, żeby ta wolność przeistoczyła się w niewolę niemożności.

Niewolę nieumiejętności przekraczania barier strachu przed nieznanym, przed trudnościami, których pokonanie daje tyle satysfakcji, że pozwala z tym większą łatwością podejmować kolejne wyzwania.

Dlatego, choć deklarowałam już na tych łamach niechęć do różnego rodzaju systemów motywacyjnychpostaci tabelek czy nagród, zrobiłam kolejne podejście do tabeli obowiązków. Tym razem zrobiłam to z rozmachem – poszłam do drukarni, gdzie wydrukowano mi ją w kolorze i formacie A3!

Celem tej tabelki nie jest zdobywanie punktów i rywalizacja pomiędzy rodzeństwem, choć nie powstrzymałam się od zliczenia plusików (siła przyzwyczajeń). Jej celem jest samo- i mamo- kontrola: co i jak nam wychodzi, co robimy bardziej, co mniej chętnie, jak często, jak rzadko… Słowem – nad czym powinniśmy pracować i o czym nie zapomnieć.

Autor: Kornelia Orwat

To ja. Kornelia zwana Werką, żona męża i mama trójki nastolatków: absolwenta liceum, licealisty i siódmoklasistki. Od 2011 roku tkwię w szaleństwie zwanym edukacją domową. Lubię pisać (nie tylko bloga), spacerować, robić na drutach i szydełkować. Uczę się korekty tekstu i bycia minimalistką. Czasami śpiewam w chórze. Jestem autorką dwóch książek o edukacji domowej: „Droga w nieznane? Edukacja domowa dla początkujących” i „Edukacja domowa niejedno ma imię. Mentorzy edukacji”.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *