W jednym z poprzednich wpisów napisałam o tym, że nie lubię przekupywać dzieci.
Często proszę je, żeby coś zrobiły tak po prostu.
Bo przecież też są odpowiedzialne za funkcjonowanie domu. Owszem, buntują się i nie chcą robić, ale nalegam tak długo, aż zrobią.
Tłumaczę, że pewne rzeczy potrzebują być zrobione, zwyczajnie.
Jak nie wyniesiemy śmieci, zacznie brzydko pachnieć, jak nie zmyjemy naczyń, nie będzie w czym jeść i tak dalej.
Czy można nazwać to motywowaniem?
Nie wiem, zwłaszcza że moje nalegania przybierają nieraz na sile (głosu, rzecz jasna) i stają się groźbami, przekupstwami lub szantażami.
Bo, co tu dużo mówić, świadomość – na przykład – konieczności posiadania pościelonego łóżka bywa poza zasięgiem czterolatki czy nawet ośmiolatka (Ba, podejrzewam, że niejeden z Was wykrzyknął – poza moim także!). Łatwiej już o radość z samodzielnego wykonania zadania. Jednak przekonanie dziecka do podjęcia próby…
Tak więc – przyznaję – uciekam się do drobnych przekupstw i szantaży.
Przykład nr 1:
– Mamo, mogę kawałek czekolady?
– Tak, ale najpierw pościelisz łóżko. (Zakładam, że jesteśmy po śniadaniu.)
– Juhu!
Dziatwa leci ścielić, no bo cóż to wielkiego, raz dwa i zrobione, a czekoladka będzie!
I o dziwo! Radość jest podwójna, gdyż po wykonaniu zadania okazuje się, że ładnie wygląda to łóżko! W dodatku można usiąść albo poleżeć na równinie, zamiast niewygodnie na górach i dolinach.
Czyli mamy tu radość i z nagrody, i z wykonanej pracy.
Przykład nr 2:
– Tato, możemy obejrzeć bajeczkę przed spaniem?
– Tak, ale po kapieli i jak pokój będzie posprzątany.
– Dobra!
Taki szantaż czasem działa, a czasem nie. Jak wtedy, kiedy okazuje się, że sprzątanie zamienia się w zabawę i dzieciątka zapominają o bajeczce. Wówczas musimy wkroczyć z metodą „trzeba posprzątać bo trzeba, bo ktoś się w nocy potknie o zamek z klocków albo poślizgnie na rozłożonej na podłodze planszówce.”
Oj tak, nie jesteśmy Rodzicami Idealnymi.
Szantażujemy i nagradzamy nasze dzieci słodyczami. A może stosujemy metodę naturalnych konsekwencji? Bo przecież chodzi o następstwo zdarzeń: „jeśli A to B” lub „po A jest B”.
Mam też sposób na motywowanie, do którego żaden specjalista od wychowania się nie przyczepi.
Działa zarówno na obowiązki domowe, jak i na naukę domową.
Jest to LISTA.
Kiedy pracowałam jako asystentka dyrektora (tak, tak, taką karierę robiłam!), miałam szefa, który był fanem list. Codziennie rano meldowałam się u niego z notesem i albo dyktował mi listę spraw do załatwienia, albo ja meldowałam, jak postępują prace nad załatwieniem spraw z listy.
Okazało się, że moje dzieci też lubią listy zadań.
Przy śniadaniu rozdaję każdemu kartkę papieru i piszemy (ja też mam swoją listę). Na przykład:
- Akordeon
- Matma
- Angielski
- Kaligrafia
- Zmywarka (rozladować lub załadować)
- Pranie (rozwiesić lub zdjąć)
Czasem bywa tak, że:
1. Biegam za chłopakami z ich listami i nagabuję: „Zrobiłeś już to?!”.
2. Krzyczę: „Gdzie macie te listy?! Dlaczego nie odhaczyłeś, że zrobione?!” (Za Gwiazdą nie muszę biegać. Sama biega za mną i pyta „Co jeszcze zapisać na liście?”. Urodzona asystentka dyrektora.)
3. W efekcie udaje się zrealizować około jedną czwartą zadań z listy.
Nie jest to najważniejsze.
Najważniejsze jest to, że dzieci zgodnie przyznają, że lista ich motywuje.
Co o tym sądzicie?