Pisałam kiedyś na tych łamach o tym, jak dobrze jest czasem pochorować i przekonać się, że dzieci radzą sobie same.
Radzą sobie, czyli przynoszą mamie herbatkę i kebab i nawet kotlety smażą.
Dziś chcę Wam napisać – ku pocieszeniu serc Waszych, maminych – że aktualnie sytuacja wygląda tak, że kotlety nasze dzieci, a ściślej mówiąc – nasz dzieć, czyli Cyryl – smaży nie tylko wtedy, gdy mama chora, ale i wtedy, kiedy… zaplanujemy kotlety na obiad. I nie powiem, Sergiusz też umie, te kotlety, ale to Cyryl jest „od kotletów” i już. Taka etykietka mu się przykleiła i nie mówcie mi, że nie wolno ludzi etykietować*, bo przecież wszyscy wiemy, że się nie da. No nie da się nie etykietować ludzi. Jeden będzie tym od kotletów, drugi od koktajli, a trzeci od… biegania zamiast chodzenia – każdy ma jakieś cechy wyróżniające i hipokryzją jest ich nie dostrzegać albo udawać, że ich nie ma.
Ale wracam do tematu, czyli do tego, jak radzą sobie nasze dzieci ze sprzątaniem i gotowaniem. To będzie taki wpis z cyklu „chwalę się”.
Ale chwalę się – jako się rzekło – ku pokrzepieniu serc maminych, czyli Waszych. Że się da. Nauczyć. Że jak dorosną, to zaczną robić. Rozumieć, co się do nich mówi, gdy się mówi: „Zróbcie błysk w kuchni”.
A więc, nasze dzieci, a właściwie nastolatki, umieją już w miarę nieźle zrobić ten tak zwany „błysk”. Leżę w łóżku chora, mówię im „Zróbcie błysk w kuchni i na stole w salonie”, po czym wstaję, idę, patrzę, a tu błysk.
Niezłe, prawda?
(Nie wiem jak u Was, ale u nas jeszcze parę lat temu takie coś byłoby mission impossible, a teraz proszę bardzo: jest błysk! Mówisz i masz. Niewiarygodne!)
Albo mówię: „Dzisiaj wy robicie jedzenie” (bo mąż-ojciec poza domem, a ja chora), proponuję: „Może niech Cyryl zrobi śniadnie, a Sergiusz obiad”, a Cyryl woła „Ja! Ja zrobię obiad, bo dziś kotlety!” Na co Patrycja stwierdza: „To ja zrobię kolację!”
Na co Sergiusz, że jak to!, przecież on miał robić obiad (!), ale w końcu (podejrzewam, że nie bez ulgi) rezygnuje z wyścigu o palmę pierwszeństwa w gotowaniu obiadu.
Więc ja stwierdzam, że w takim razie Cyryl mi zrobi, proszę bardzo, jajka sadzone (tak jak ostatnio, bardzo dobre) z plasterkiem żółtego sera i pomidorkiem na śniadanie, i on mi robi, i przynosi do łóżka, a potem oboje stwierdzamy, że pozostali w takim razie niech sami sobie zrobią swoje śniadania (no bo on jeszcze ten obiad robi, nie?).
No. I powiedziałam jeszcze, żeby zrobili błysk (ten, o którym mowa wcześniej), i zrobili. Łącznie z odkurzaniem. No, może łazienkę jeszcze by się przydało umyć i kurze na półkach i parapetach powycierać, ale nie będę się czepiać. Wszystko w swoim czasie. Skoro dali radę ten błysk i ten obiad i odkurzanie, to i resztę za jakieś cztery lata będą umieli robić.
Więc piszę Wam to ku pocieszeniu serc. Nie chwalę się z próżności, tylko z radości, że… jest nadzieja!
A ja nie raz (i nie dwa) traciłam tę nadzieję. Traciłam, ech, nadzieję na to, że moje dzieci kiedykolwiek nauczą się robić te wszystkie rzeczy, jakie są w domu do zrobienia. Że moje gadanie, tłumaczenie, nawoływanie, proszenie, błaganie, przypominanie, poprawianie… że to wszystko na nic (w dodatku „Mamo, nie łudź się, że ja się kiedykolwiek nauczę dobrze ładować zmywarkę. To nie moja bajka” – tak mi mówi jeszcze czasami jeden z synów, nie będę pokazywać palcem który). Nie raz i nie dwa myślałam ponuro (oj, czasami nawet i na głos!), że – niestety – wychowam dzieci na bałaganiarzy i brudasów, którzy, jeśli nie będą mieli służącej i kucharki – zginą (albo zgniją w brudzie) marnie.
I wiecie co? Pisząc ten tekst mam dziwne poczucie, że mnie co niektórzy czytelnicy skrytykują. Że powiedzą: „Ależ kobieta ma problemy! Żeby przejmować się, czy dzieci nauczą się odkurzać i obiad gotować! Są przecież w życiu ważniejsze sprawy!”
Tak. Może znajdzie się taki krytykant. Zresztą sama, we własnej głowie mam podobnego. Mówi on dokładnie to, co napisałam powyżej. Że jakiż to problem: że dzieci nie nauczą się zmywać czy gotować! Ważne, żeby umiały historię i matematykę! Żeby rozwijały talenty artystyczne! Dostały się na studia!**
Ale mam też w głowie realistę, który twierdzi, że i sprzątanie, i gotowanie są ważnym elementem życia. Ba! Jednym z najważniejszych! Bez umiejętności sprzątania i gotowania dorosły człowiek jest bezradny jak dziecko.
Dlatego uczmy.
Uczmy sprzątać i gotować i nie zrażajmy się niepowodzeniami. Do wielu rzeczy dzieci muszą dorosnąć, dojrzeć. Kiedyś to zaskoczy.
I nas zaskoczy, jak dużo już umieją!
Jeśli o mnie chodzi, to widząc, kiedy nasze nastolatki (pomimo sprzeczek, bo jednak zdarza mi się słyszeć „Już zaraz, mamo, chwilunia”, a chwilunia, jak wiadomo, jest niezbyt precyzyjną jednostką czasu) pokazują, że umieją, że radzą sobie – nabieram pewności, że kropla drąży skałę. Że nasze starania nie są na próżno.
* Mam tutaj na myśli trochę inne „etykietowanie” niż takie – rzeczywiście niekorzystne – jak opisano w tym wartym uwagi artykule. W sumie muszę przyznać, że różnice są subtelne i trzeba tu być ostrożnym, jeśli chodzi o dzieci.
** Co do studiów, to nie widzę u naszych nastolatków jakiegoś specjalnego zapału do nich. Jeden z nich, najstarszy (zgadnijcie, który to), twierdzi wręcz, że on „Nie ma czasu na studia”. On chce uczyć się sam, bo w ten sposób zrobi „więcej i szybciej”. No i on chce iść do pracy.
Komentarze nadal (od wpisu na temat social mediów, z 30 maja 2022 roku), są wyłączone. Jeśli chcesz, możesz do mnie napisać na adres kontakt@korneliaorwat.pl