Dzisiaj nie będzie zabawnie. Dzisiaj żłobkom mówię stanowcze NIE.
Na początek cytat sprzed niemal stu lat:
(…) jedna zagoniona opiekunka musi zajmować się setką dzieci, zamiast żeby jedna normalna opiekunka zajmowała się normalną ich liczbą. Normalnie ta normalna opiekunka działa pod wpływem siły, która nic nie kosztuje i nie wymaga pensji – siły naturalnego przywiązania do własnych młodych, istniejącej nawet wśród zwierząt. Kto odcina zasób tej siły, żeby zastąpić ją płatną biurokracją, jest jak głupiec, który płaci robotnikom, aby obracali młyńskie koło, bo nie chce używać darmowego wiatru ani darmowej wody; jest jak wariat, który pieczołowicie podlewa ogród konewką, w drugiej ręce trzymając parasol, by osłonić się przed deszczem.
G. K. Chesterton, esej pt.: Coraz dalej od domu ze zbioru Dla sprawy, wydawnictwo FRONDA
Dawno tu nie publikowałam i właściwie trochę może niefajnie przychodzić do Was po przerwie z tematem, który nie jest zabawny ani pokrzepiający, jednak czuję potrzebę, żeby o tym napisać.
Czuję tę potrzebę od dawna, bo od dawna uważam żłobki za coś okropnego, jednak zawsze myślałam, że może nie ten blog i nie ta tematyka… i że nie powinnam, bo komuś, kto „nie ma wyjścia”, i posyła dziecko do żłobka, będzie przykro, albo znów że narażę się komuś, kto uważa, że żłobki są spoko i o co to halo.
Ale w końcu uznałam, że skoro można mówić, i to publicznie, że żłobki są spoko, to można również mówić, że nie są. Prawda?
Więc tak. Uznałam, że POWINNAM to napisać. Żłobki to zło. Żłobki nie są dobre dla dzieci. I wiem o tym z własnego doświadczenia. Pracowałam w żłobku. Prywatnym. Drogim. W dobrej dzielnicy i z dobrymi warunkami.
(I nawet w pewnym momencie rozważałyśmy z koleżanką z kursu gordonowskiego założenie własnego, prywatnego żłobka, ale koleżanka powiedziała do mnie: „Wiesz co? Chyba nie mogłabym spojrzeć rano w lustro, gdybym to zrobiła”).
Powinnam napisać, że żłobki to zło, bo ktoś musi o tym głośno mówić, i im nas będzie więcej, tym lepiej.
Za każdym razem, gdy słyszę o tym, jak to kochana władza chce się przypodobać kobietom i buduje żłobki, więcej żłobków i jeszcze więcej żłobków, to mi się w kieszeni otwiera nóż. Za każdym razem, gdy ktoś mówi, jak to chce kobietom ulżyć, bo zrobi więcej miejsc w żłobkach, albo da rodzicom zasiłek na opłacenie żłobka, to mnie coś (wiecie co) trafia.
Oj tam, oj tam! O co tyle krzyku? Przecież to chyba oczywiste, że młoda, świeżo upieczona mama nie marzy o niczym innym, jak o tym, by zawinąć swoje niemowlę w becik i jak najszybciej zanieść do specjalistycznej, świetnie wyposażonej w zabawki i nocniczki (jedno i drugie jakże potrzebne niemowlęciu…) placówki po to, by samej móc popędzić do pracy w sklepie, biurze, kawiarni czy… żłobku… To nic, że dzidziuś płacze. To nic, że pierś puchnie od mleka. Kobiety na traktory! Dzieci do żłobków!
Przecież ktoś musi pracować na ZUS, zarabiać na swoją przyszłą emeryturę (na którą zarabiać tak naprawdę będą jego dzieci!). Ktoś musi płacić podatki dochodowe. Te obiecane żłobki same (i za darmo) się przecież nie zbudują. To są ogromne koszty!
No właśnie. Ciekawe, dlaczego nikt nie wpadnie na to, że to błędne koło? Że taniej i lepiej zaopiekują się niemowlętami ich własne mamy? Nie od dziś wiadomo, że opieka instytucjonalna jest o wiele droższa od rodzinnej, bo przecież trzeba zbudować całą infrastrukturę i zatrudniać ludzi (którzy oczywiście, zapłacą i ZUS i podatek dochodowy i może tutaj właśnie mamy odpowiedź na pytanie, dlaczego nikt nie wpadł na to, że to błędne koło…).
Nie od dziś wiadomo – ale próżno szukać o tym artykułów w internetach, jako że lobby żłobkowe jest nadzwyczaj aktywne – że zbyt wczesne „socjalizowanie” dzieci nie jest im wcale potrzebne, a wręcz szkodzi, zważywszy na fakt, że więź z matką jest w tym wieku niezwykle silna. Według Jeana Piageta, badacza psychologii dziecka, dziecko aż do drugiego roku życia uczy się, że gdy jakiś obiekt znika jego z pola widzenia, to nie oznacza, że przestaje istnieć. Ponadto dzieci dość długo nie czują swojej odrębności jako człowieka – dopiero w trzecim roku życia zaczynają rozumieć, że nie są tym samym co ich mama. To wtedy zaczynają o sobie mówić w pierwszej osobie, zamiast w trzeciej. (Mówią „Zjadłem jabłko”, zamiast „Jaś zjadł jabłko”).
Czy potrafimy sobie wyobrazić, jakim trudnym doświadczeniem jest dla maleńkiego dziecka oddzielenie od istoty, z którą czuje się jednością? Jak traumatyzujące musi być przeżywanie żałoby – codziennie, raz po raz – po matce, która przecież, gdy znika z oczu, to jakby całkiem znikała z tego świata?!
Hm. Jako dziecko mieszkałam na wsi. I pamiętam, zdarzało się, że nowo narodzone cielątko było oddzielane od krowy – matki. Do dziś nie zapomnę tego całonocnego (a może i dłuższego, nie pamiętam) krowiego ryku rozpaczy.
Moje wczesne macierzyństwo wspominam jako… totalne niewyspanie i zmęczenie, ale i zjednoczenie z maleńką bezbronną istotą, która przecież dopiero co wyszła z mojego łona i która beze mnie zginie. Czy to jest instynkt macierzyński, oksytocyna, wspólne komórki macierzyste, prawo przyrody… zwijmy to jakkolwiek – fakt faktem, że matka jest związana z niemowlęciem na śmierć i życie, a jeśli ktoś powie, że no dobra, roczne dziecko to już bez przesady, może iść do żłobka – odpowiem, no cóż, może. Ale czy to mu wyjdzie na zdrowie?
Nie, moi drodzy, to nie jest tak, że co nas nie zabije, to nas wzmocni.
Wciąż słyszy się o wzroście problemów psychicznych u dzieci i młodzieży, a wciąż nie potrafi się wyciągnąć z tego wniosków. Choćby takiego (oczywiście jednego z wielu), że skoro z uporem robimy to samo: budujemy żłobki i reformujemy szkoły (czytaj: pudrujemy trupa systemu publicznej edukacji), a problem zdrowia psychicznego dzieci i młodzieży się nie zmniejsza, tylko narasta, to chyba czas zrobić coś inaczej: na przykład wspomóc młode matki w opiece nad niemowlęciem i małym dzieckiem w zaciszu własnej rodziny, zaorać system publicznej edukacji i pozwolić mądrym rodzicom i nauczycielom działać na własną rękę.
I jeśli ktoś się jednak oburzy (a na pewno ktoś się oburzy!) mówiąc, że przecież jego dziecko chodzi do żłobka i ma się świetnie, to w porządku. Całe szczęście. Nie zmieni to mojego zdania na temat żłobków. A szczególnie na temat szkodliwości ich promowania!
Bo promować należy naturalną opiekę nad dziećmi – tak jak w powyższym cytacie z Chestertona. Bo po co płacić komuś za to, co z radością zrobi za darmo sama matka, jeśli tylko jej się w tym systemowo dopomoże, a nie będzie mamić wizją „kariery” i „przyszłej emerytury” (no bo faktycznie, matki stoją przed wyborem: „moje maleństwo teraz” albo „moja emerytura kiedyś tam, jak dożyję!”)? Czy to jest normalne? Cały ten system stoi na głowie!
A właściwie… to po co się męczyć? Po co w ogóle mieć dzieci? Lepiej pracować na tę przyszłą emeryturę!
…tak, ciekawe tylko, kto będzie nam na nią płacił, skoro nie mieliśmy dzieci?
Na zakończenie przytoczę nieśmieszny żart zasłyszany dawno temu (nie wiem, czyjego autorstwa):
Czy nie jest czasem tak, że domy starców są odwetem za żłobki?