Pytanie, które mną wstrząsnęło i co to ma wspólnego z Netem i Doktorkiem

Niedawno na fejsie, którego, jak wiecie, nie lubię, ale na którego (obowiązki zawodowe!) jednak zaglądam, zobaczyłam pytanie, które mną wstrząsnęło.

Brzmiało ono mniej więcej tak:

Jak, w świetle popularnego aktualnie trendu na partnerskie relacje z dziećmi radzicie sobie w sytuacjach, gdy dzieci odmawiają ubierania się, mycia zębów i innych tego typu rzeczy?

Domyślam się, że inne „tego typu rzeczy” to odrabianie lekcji (pytanie padło na grupie „edukacja domowa”, ale wiadomo że lekcje odrabiać też trzeba w mniejszym lub większym zakresie, w zależności od drogi obranej przez rodzinę, czyli od stopnia jej „odszkolnienia” czy „unschoolingu”), pomaganie w domu i wszystko inne, na co zasadniczo rzadko kiedy dzieci wykazują chęć same z siebie.

Dlaczego pytanie mną wstrząsnęło?

Po pierwsze dlatego,

że kwestia „jak sobie radzić, gdy dzieci odmawiają mycia zębów (i nie tylko zębów), ubierania się, pomagania w domu i odrabiania lekcji, tudzież wychodzenia na dwór (!)” spędza mi sen z powiek już od jakichś trzynastu lat!

Po drugie dlatego, że „relacje partnerskie” z dziećmi źle mi się kojarzą.

Kojarzą mi się z wtajemniczaniem dzieci we wszystkie sprawy i problemy dorosłych, słowem – z zabieraniem dzieciom dzieciństwa. Kojarzą mi się też z odzieraniem dorosłości z pewnego, cennego moim zdaniem, nimbu tajemniczości i grozy… oj – przepraszam – tajemniczości i… doniosłości (kto nie mógł się doczekać, kiedy będzie dorosły, ręka w górę!)!

Przypomina mi się tutaj może trochę wulgarne, acz celne powiedzonko, którym jako dziecko byłam dość często (nomen omen) częstowana – „Co wolno wojewodzie, to nie tobie, smrodzie!”. Nadmienię, że słowa „smród” i „smrody” w odniesieniu do dzieci nie były obraźliwe. Kontekst w jakim dorośli ich używali sprawiał, że odbieraliśmy te określenia jako pieszczotliwe („Nasze kochane smrody” to było coś w rodzaju „Nasze kochane dzieciaczki”).

Hmm, jednak co tu dużo mówić – powiedzonkiem „Co wolno wojewodzie…” dorośli pokazywali nam, gdzie nasze miejsce.

I to było dobre. Tak. Bo z całym szacunkiem do dzieci – należy je kochać, cenić, dbać o nie i ich potrzeby, rozmawiać z nimi mądrze (żadniego tiu tiu tiu!!!) „jak z dorosłymi”, ale – nie pozwolić, by traktowały nas jak kumpli. Bo rodzic to rodzic, a kumpel to kumpel. Rodzic rodzi, karmi, wychowuje. Kumpel zaś… wiadomo.

Może jestem idealistką, ale chciałabym być dla moich dzieci autorytetem (och… być autorytetem w czasach, gdy autorytety sięgnęły bruku…); chciałabym też, by odnosiły się do mnie z szacunkiem.

A skąd bierze się szacunek? Na pewno nie z powtarzania dzieciom, że „rodziców należy słuchać i całować po rękach”, albo bardziej żartobliwie, że „co wolno wojewodzie to nie tobie smrodzie”.

Bo powyższe powiedzonko nie spełniałoby swojej roli „pokazywania nam gdzie nasze miejsce” gdyby nie fakt, że dorośli pokazywali nam to nasze miejsce swoim życiem.

Swoją ciężką pracą na kilka etatów, swoimi zarwanymi na nauce na studiach zaocznych nocami, swoją umiejętnością radzenia sobie w kryzysowach czasach PRL, swoimi łzami w obliczu życiowych problemów i dramatów, swoim zaangażowaniem w to, by wychować nas na dobrych ludzi. Swoją miłością, bliskością, zaufaniem, rozmowami, wspomnieniami, wiarą w Boga.

Dlatego nie zgadzam się z teorią, że wystarczy traktować dzieci z szacunkiem, a one automatycznie odwdzięczą nam się tym samym. 

Zbyt wiele razy słyszałam kierowane do dziecka, pełne szacunku prośby: „Adasiu, proszę bądź cicho” skutkujące tym, że Adaś obdarzał Mamę pełnym szacunku spojrzeniem, po czym z pełnym szacunkiem hałasował sobie dalej.

I tylko reakcja Mamy na to „pełne szacunku” ignorowanie próśb pozwalała wywnioskować, jaki szacunek do samej siebie owa Mama posiada.

Ech, co tu dużo mówić, tym Adasiem i Mamą bywały i bywają moje pociechy i ja. Moje reakcje też bywają różne. Tak, tak, walka o wzajemny szacunek wciąż trwa.

I tak wróciłam do „po pierwsze”. 

Aha. Miało być jeszcze „po trzecie”.

Po trzecie zatem, zacytowane pytanie wstrząsnęło mną dlatego, że ukazało paradoks, który polega na tym, że w obliczu mnogości, powiedziałabym nawet – bogactwa teorii, poradników, doradców, słowem gąszczu wiedzy na temat wychowywania dzieci, że w obliczu tego wszystkiego wciąż stoimy, my, rodzice – bezradni jak… dzieci.

Że mimo znajmości różnych jasperów juulów, faber – mazlishów, stevów biddulphów i innych „rodzicielstw bliskości” wciąż nie umiemy odpowiedzieć sobie na pytanie „jak sobie radzić, kiedy dzieci odmawiają mycia zębów, ubierania się i odrabiania lekcji”. Nie mówiąc o odkurzaniu albo myciu okien. Hough!

Bo, teoretycznie, jasne, łatwo powiedzieć – możemy „dać dzieciom przestrzeń/wolność”, pozwolić im „ponieść naturalne konsekwencje” ich wyborów czy próbować prowadzić z nimi rozmowy w stylu „Ach, widzę, że nie lubisz myć zębów, prawda?” (nasze najstarsze dziecię na takie coś wybucha śmiechem, bo komiksy z „Jak mówić, żeby dzieci nas słuchały” zna na pamięć), ale kiedy mamy tych dzieci troje albo i więcej, każde w innym wieku i każde na etapie innego „odmawiania”, to słowo daję, całe dnie możemy spędzić na pochylaniu się nad tymże „odmawianiem”.

Po czym kolejne dnie spędzimy u dentysty, wydając ciężkie pieniądze na „naturalne konsekwencje” czyli łatanie dziur w zębach dziecka.

Żeby było jasne. Nie wątpię, że są wśród Was tacy herosi, którzy nie mają z tym wielkich problemów i wspomniane tytułowe pytanie nigdy im się na usta nie ciśnie. Podziwiam Was! 

Nie wątpię, że metody Juula czy Faber-Mazlish są skuteczne – sama bardzo lubię i cenię serię „Jak mówić…”, natomiast co do Juula… – fajnie się go czyta, ale ciężko dopatrzeć się tam jakiejś konkretnej techniki postępowania.

Problem leży chyba w tym nadmiarze. Jak mawia moja teściowa:

Dawniej to było łatwiej wychowywać dzieci. Mniej pokus, mniej teorii na temat wychowania.

Coś w tym jest, bo czasem okazuje się, że najskuteczniejsze w wychowaniu okazują się zwyczajnie miłość, dobry przykład i… cierpliwość. 

Albo inaczej: wiara, nadzieja, miłość. Takie uniwersalne i proste. Co nie znaczy – łatwe.

Żeby nie było tak wzniośle i poważnie, wrócę na chwilę do „po pierwsze”,

czyli do tego, jak sobie radzę (a raczej nie radzę) z tym, że dzieci odmawiają mycia… i tak dalej. U nas najczęściej ma to formę tak zwanego „biernego oporu”.

Ogólnie i nieprecyzyjnie mówiąc, czasem odpuszczam, czasem nie.

Zależy od sytuacji i mojego widzimisię: wyjście do opery w sandałach do spodni garniturowych to sytuacja „czasem nie”, ale już chodzenie do południa w piżamach w dzień kiedy nie musimy nigdzie pędzić to „czasem odpuszczam”.

Zależy też od mojej kondycji fizycznej i morale, ale zasadniczo jest kilka (mówiąc szczerze, nie tak wiele) obszarów, w których mamy rodzinnie ustalone żelazne zasady i które to zasady dzieci oczywiście usilnie i uparcie (takie to bestyje) próbują łamać, a których my usilnie i uparcie pilnujemy (ciężka to orka, oj ciężka i nie ukrywam, że czasem zamiast „uparcie” jest „krzykliwie„, a nawet, o zgrozo! „dziś pozwalam”).

Zatem mówiąc krótko, dzieci mają w naturze odmawianie i łamanie zasad, które im nie pasują (a my, dorosli, nie mamy?!), natomiast my rodzice mamy bądź nie mamy (ja raczej nie mam, bo dla mnie to orka, jak wspomniałam wyżej) w naturze pilnowanie, by te zasady były przestrzegane.

Krótko też mówiąc, to, w jakich obszarach sobie i dzieciom odpuszczamy zależy od naszego systemu wartości, naszej wytrzymałości psychicznej i… poziomu szacunku do siebie samych oraz do innych ludzi.

Na zakończenie poczęstuję Was takim cytacikiem z książki „Felix, Net i Nika oraz klątwa Domu McKilianów” Rafała Kosika:

Sprzątanie wyglądało tak, jak można się było spodziewać: Nika sprzątała, a Net krążył wokoło z miotełką do kurzu, machając nią w losowo wybranych miejscach.

Zachowanie Neta to wypisz wymaluj zachowanie jednego z naszych dzieci (czy to ze scierką do wycierania stołu, czy z odkurzaczem w roli miotełki), więc sprzątanie to obszar, w którym temu dziecięciu umiarkowanie odpuszczam, gdyż sprawia wrażenie… hmm, nazwijmy to… bycia stworzonym do wyższych celów…

A jeśli znacie film „Powrót do przyszłości” (ostatnio z wielką przyjemnością obejrzeliśmy wszystkie trzy części) to przypomnijcie sobie Doktorka Emmeta Browna, jak nie chodzi, tylko biega z rozwianym włosem, a zamiast mówić, wykrzykuje, robiąc przy tym odlotowe miny, po czym wyobraźcie go sobie z odkurzaczem lub szmatką do kurzu w rękach.

The (happy) end.

PS Tym razem linki afiliacyjne do ceneo (zarobiłam na nich już ponad osiem zeta, niesamowite!) zamieszczam tutaj, hurtowo.

Oto autorzy, o których wspominam w artykule:

Jasper Juul „Twoja kompetentna rodzina” 

Przeczytałam i puściłam wolno w świat. Nie czułam, że będę do tego wracała. Czytałam też „Nastolatki” tego autora, i ta pozycja zapadła mi w pamięć bardziej.

Adele Faber, Elaine Mazlish „Jak mówić, żeby dzieci nas słuchały, jak słuchać, żeby dzieci do nas mówiły”

Adele Faber, Elaine Mazlish „Wyzwoleni rodzice, wyzwolone dzieci”

Adele Faber, Elaine Mazlish „Rodzeństwo bez rywalizacji”

Adele Faber, Elaine Mazlish „Jak mówić do nastolatków, żeby nas słuchały, jak słuchać, żeby do nas mówiły”

Wszystkie cztery pozycje duetu Faber – Mazlish zajmują honorowe miejsce na naszym regale z książkami! Bardzo cenne, jednak wymagające częstego przypominania sobie i swoistego treningu w praktykowaniu metody. Marzy mi się uczestnictwo w warsztatach.

Steve Biddulph „Wszystkie sekrety szczęśliwego dzieciństwa”

Mój pierwszy poradnik (nie liczę poradników typu „Jak podcierać pupę niemowlęciu”) o wychowywaniu dzieci. Od razu zakochałam się w tym autorze. Właściwie zakochałam się w nim od poradnika „Niemowlęta od A do Z” (nie mogę znaleźć żadnego linka do tej pozycji); Steve Biddulph z takim humorem i dystansem rozprawiał się z mitami na temat pielęgnacji niemowląt! Podobnym humorem i do tego – co bardzo cenne, zdroworozsądkowym podejściem wykazuje się w innych swoich książkach. Naprawdę polecam tę pozycję! Nie tylko dla rodziców młodszych dzieci.

Steve Biddulph „Wychowanie chłopców”

Steve Biddulph „Męskość”

Jak najbardziej polecam też obie książki o męskości. Idealnie gdyby chcieli je przeczytać ojcowie, ale różnie z tym bywa. Ja mojemu mężowi czytałam na głos fragmenty.

Rafał Kosik „Felix, Net i Nika i klątwa domu MacKilianów”

Tego chyba nie muszę polecać?

Autor: Kornelia Orwat

To ja. Kornelia zwana Werką, żona męża i mama trójki nastolatków: absolwenta liceum, licealisty i siódmoklasistki. Od 2011 roku tkwię w szaleństwie zwanym edukacją domową. Lubię pisać (nie tylko bloga), spacerować, robić na drutach i szydełkować. Uczę się korekty tekstu i bycia minimalistką. Czasami śpiewam w chórze. Jestem autorką dwóch książek o edukacji domowej: „Droga w nieznane? Edukacja domowa dla początkujących” i „Edukacja domowa niejedno ma imię. Mentorzy edukacji”.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *