Postanowienia noworoczne

Chciałam zatytułować ten artykuł: „Postanowienia noworoczne wyrodnej matki i nieperfekcyjnej pani domu”, ale zreflektowałam się. Nawet samokrytyka powinna mieć jakieś granice.

Zatem tytuł jest krótki i wszystkomówiący: Postanowienia noworoczne.

Zaraz, zaraz, czy ja w ogóle kiedykolwiek robiłam jakieś postanowienia noworoczne?! Co mi do głowy strzeliło?!

Przecież wiadomo, że nikt nie dotrzymuje postanowień noworocznych. Że to po prostu pobożne życzenia, których niemożność (nieumiejętność?) realizacji frustruje nas tylko i wpędza w kompleksy. W poczucie winy, że oto znów się nam nie udało.

Wiadomo. To było do przewidzenia, prawda? Po co się dziwić? Po co w ogóle podejmować jakieś postanowienia?

Słucham? Że niby trzeba próbować? Wyznaczać sobie cele? Stawiać wyzwania?

Prawda, tylko co potem zrobić z tym poczuciem winy, kiedy się nie uda? (A że się nie uda – to pewne, prawda?)

Hmm, Mąż słusznie zauważa, kiedy chcę na blogu napisać zdanie w stylu „staraj się robić tak i tak”, że słowo „starać się” implikuje stwierdzenie „najwyżej się nie uda, trudno, przynajmniej się starałem”. Że „starać się”, to zakładać niepowodzenie.

Podobnie jest z próbowaniem. „Próbowałam dotrzymać postanowień noworocznych, ale nie udało mi się. Cóż, przynajmniej próbowałam” (niektórzy/niektóre dodadzą jeszcze coś samoobwiniającego w stylu „jestem do kitu, bo nie umiem dotrzymywać postanowień”).

Więc co? Jaką decyzję podjąć? Robić te postanowienia czy nie robić? Oto jest pytanie!

A gdyby tak… potraktować postanowienia noworoczne jako wskazówkę? Zarys, plan tego, co chcielibyśmy osiągnąć, zrobić? Zaś stopień ich realizacji potraktować jako wyznacznik tego, na czym nam naprawdę zależy?

Zgodnie z zasadą (o której usłyszałam od Pani Swojego Czasu), że jeśli czegoś nie robimy, to znaczy, że nam na tym tak naprawdę nie zależy. I powinniśmy to ze swojego grafiku czy spisu postanowień wyrzucić!

Prawdę mówiąć, jeśli o mnie chodzi, to już samo uświadomienie sobie powyższego sprawiło, że zaczęłam lepiej się motywować. Na przykład, kiedy nie chce mi się ćwiczyć na skrzypcach, zaczynam się usprawiedliwiać: „Cóż, widocznie nie zależy mi na tym, żeby umieć grać.” A wtedy moje alter ego, któremu właśnie pojechałam po ambicji, odparowuje: „Co?! Nie zależy mi?! A właśnie że mi zależy!!!” I biorę skrzypce.

Inny dobry sposób na postanowienia noworoczne to wyśmianie.

Żałujcie, że nie widzieliście i nie słyszeliście tego wybuchu radości i śmiechu, gdy wczoraj oświadczyłam rodzinie, że zaczynam chodzić na gimnastykę – na grupę poranną!

Ha! Ten się śmieje, kto się śmieje ostatni!

Jeszcze inny sposób na postanowienia noworoczne to potraktowanie ich złotym środkiem i zdrowym rozsądkiem.

Jednych postanowień się dotrzyma, innych nie. Niektórych częściowo. Wszystko jest po coś. Wszystkie doświadczenia nas czegoś uczą.

Czasem tego, że niektóre postanowienia są nieodpowiednie dla nas. Dla naszej rodziny.

Czasem zaś tego, że nawet jeśli nie zrealizowaliśmy ich na 100%, to jednak COŚ skorzystaliśmy. W końcu lepiej pochodzić na gimnastykę choć przez tydzień – dwa, niż wcale, prawda?

Czasem znów jeszcze tego, że jeśli przestaniemy się przejmować i usilnie starać (ech, to niefortunne słówko), to paradoksalnie lepiej nam się udaje. Jak mówi moje ulubione, stare przysłowie pszczół, (tym razem odczytywane odwrotnie): „Im bardziej Puchatek zaglądał do środka, tym bardziej Prosiaczka tam nie było.”

W każdym razie dobrze mieć jakieś punkty odniesienia. Dobrze jest spisać sobie listę tego, na czym nam zależy. A czas zweryfikuje, czy zależało nam na tym „czymś” naprawdę tak bardzo jak sądziliśmy.

Oto moja lista:

A jednak nie. Nie zdradzę Wam mojej listy. Powiem tylko tyle, że gdy zaczęłam ją pisać, to wydłużała się i precyzowała coraz bardziej i bardziej – do tego stopnia, że… nie nadaje się do upublicznienia. W dodatku będę musiała potraktować ją naprawdę sporą dawką złotego środka i zdrowego rozsądku.

Co do jednego mogę Was zapewnić: na mojej liście nie ma postanowień typu: „więcej sprzątać”, „więcej prasować” czy „więcej pisać”. Dobrze to czy źle?

Zdradzę Wam też, że moje postanowienia oscylują wokół utrwalania pewnych rodzinnych rytuałów i osobistych nawyków. A jeśli interesują Was moje (i nie tylko moje!) postanowienia związane z ideą zero waste, zapraszam do przeczytania o nich na blogu zeroheroes.pl.

Co się zaś tyczy moich postanowień związanych z blogiem, to są to raczej plany i zamierzenia, które będę stopniowo i powoli (z naciskiem na słowo „powoli”) wprowadzać w życie.

Bo postanowienia mają w sobie coś nieodwołalnego, definitywnego. Dotrzymujemy ich lub nie. Są zerojedynkowe. Plany natomiast można realizować stopniowo i powoli.

Kiedyś na przykład postanowiłam, że będę wrzucać teksty na bloga we wtorki i piątki, regularnie. Wszak czytelników należy traktować poważnie i dostarczać im strawy duchowej regularnie. Należy też dotrzymywać danego im słowa.

Cóż zrobić, kiedy okazało się, że są w moim życiu sprawy ważniejsze niż dotrzymywanie słowa czytelnikom…? I możecie mnie posądzać o relatywizm, bagatelizowanie, sprowadzanie (usprawiedliwianie) wszystkiego do (poprzez) stwierdzenia(e) że „są sprawy ważniejsze niż coś tam”.

Bo tak. Bo są. Dla mnie najważniejsze są rodzina i dzieci. (Hehe, każdy tak mówi, nie? A potem rzuca się w wir czegośtam.)

Swoją drogą, ciekawe co jeszcze naobiecywałam Wam, Czytelnikom, w swoich artykułach? Bo na pewno jest tam parę rzeczy, o których nie pamiętam… Nie wahajcie się mi o nich przypomnieć, proszę. Może są wsród nich zapomniane tematy na kolejne wpisy?

A co z Waszymi postanowieniami (planami?) na Nowy Rok? Robicie listę?

 

P. s. Zapytałam Męża, czy robi postanowienia noworoczne.

– Robisz postanowienia noworoczne?
– Nie. nigdy.
– Dlaczego?
– A dlaczego mam robić?

No i to by było na tyle w kwestii dialogu małżeńskiego.

Autor: Kornelia Orwat

To ja. Kornelia zwana Werką, żona męża i mama trójki nastolatków: absolwenta liceum, licealisty i siódmoklasistki. Od 2011 roku tkwię w szaleństwie zwanym edukacją domową. Lubię pisać (nie tylko bloga), spacerować, robić na drutach i szydełkować. Uczę się korekty tekstu i bycia minimalistką. Czasami śpiewam w chórze. Jestem autorką dwóch książek o edukacji domowej: „Droga w nieznane? Edukacja domowa dla początkujących” i „Edukacja domowa niejedno ma imię. Mentorzy edukacji”.

9 komentarzy

    1. Bibi, naprawdę w ogóle gimastyka to dobry pomysł. Mnie musiało już naprawdę zacząć WSZYSTKO boleć (a najbardziej kręgosłup), żebym się za to zabrała. Leń i kanapowieć ze mnie srogi.
      Aha, i dziękuję bardzo Mikołąjowi od którego dostaliśmy paczkę książek na Nowy Rok!!!! Miła niespodzianka! Dzięki 🙂

    2. A wydawałoby się, że leniuchowanie służy, bo nie zużywa mięśni i stawów:)
      Pozdrawiam!

  1. Nie robię postanowień noworocznych, bo mam jeszcze stare ogólnoroczne:
    – uczyć się języków obcych (wreszcie przyznałam się sama sobie, że to lubię – i uczę się, choćby kilka minut dziennie, choćby jeden filmik na youtubie czy dwuminutowe słuchowisko).
    – wytrwale uczyć dziecko angielskiego – codziennie mówić do niego i czytać mu, powtarzać słówka – efekty są świetne.
    – pracować efektywnie – bez przerw – bez rozpraszania się. 3-4 godziny konkretnej pracy daje więcej niż 10 godzin marudzenia przy komputerze – czasem mi się udaje w ciągu 4 godzin zrobić tyle, że mogę spokojnie powiedzieć – koniec. Dzięki temu mam więcej czasu na dom, dziecko, odpoczynek, sen – a ta satysfakcja… Niestety takie dni zdarzają się 1-2 w miesiącu.

    1. O! Właśnie, Ruda! O takiej pracy mówi (pisze) Pani Swojego Czasu. Tyle że nie zawsze i nie w każdej pracy jest to możliwe… A rozpraszanie się męczy bardzo.
      Fajnie że uczysz się języków. Ja też lubię, lubiłam. Teraz czasem obejrzę coś albo przeczytam po anielsku (film, artykuł), bo ten język znam średnio i potrzebuję podszkalać. No i super że uczysz dziecię! Mnie się niestety rzadko udaje rozmawiać z dziećmi po angielsku czy francusku… Chyba dorzucę to do postanowień 🙂

    2. Zawsze miałam zapędy belferskie i teraz się mszczę na dziecku. A tak na serio, to chciałam już zacząć, gdy miał 3 lata, ale przez rok udało mi się nauczyć go tylko kolorów, liczb i dwóch zwrotów. A potem pojechaliśmy na wakacje za granicę i W. wrócił zafascynowany tym, że w innych krajach mówi się w innych językach. I ruszyła machina – po angielsku rozmawiamy w codziennych sytuacjach, choć on zazwyczaj mówi: yes/no, np. no eat sandwich. Ale kiedyś obudził nas jeszcze przed świtem i powiedział: i get up at seven clock (pisownia oryginalna). Na co ja odpowiedziałam: Żeby to było seven o’clock. A on: I get up at six clock? – i jak tu się nie zakochać.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *