Jak sprawnie spakować się na (nie)wyjazd?

Najpierw wymyślamy, że na Wszystkich Świętych jedziemy do rodziny Męża pod Krakowem, gdzie jest grób Taty.

Mąż bierze urlop dzień przed Wszystkich Świętych i dwa dni po. Potem ustalamy, że tym razem spakujemy się błyskawicznie i minimalistycznie (zazwyczaj pakowanie, niezależnie od tego czy jedziemy na dwa tygodnie nad morze czy na trzy dni do rodziny, zajmuje nam około czterech godzin, a samochód zostaje załadowany po sufit).

Wyjazd planowany na wtorek rano, czyli w naszym wydaniu około 11.00.

W swoim Gwiazdowym stylu Gwiazda już na tydzień wcześniej ma zrobione co najmniej trzy listy rzeczy do zabrania, łącznie ze szczegółowym wykazem gumek i spinek i pluszaków i książek. W poniedziałek wieczorem Gwiazda jest już spakowana, natomiast ja, w moim Werkowym stylu – nie.

Bo przecież skoro minimalistycznie i błyskawicznie, to zdążymy we wtorek rano (do 11.00 sporo czasu, prawda?). Rodzynek i Najstarszy też zdążą. Mąż – ba!

W nocy z poniedziałku na wtorek Gwiazda kaszle. Zapala mi się czerwona lampka, ale podniecenie perspektywą wyrwania się z Warszawy i radość z zobaczenia się z rodziną przyćmiewa blask lampki.

Wstajemy zatem we wtorek rano pełni energii do pakowania się i wyjazdu. Dzieci „kwiczą” z radości, ja czuję znajome drapanie w gardle i lekki ucisk w uszach. Czerwona lampka znów nieśmiało się zapala, ale przecież Mąż i dzieci tak cieszą się na ten wyjazd, no plisss… przecież nie mogę się teraz rozchorować. Łykam ibuprom, lampka przygasa. Gwiazda co prawda znów pokaszluje, ale ona zawsze lekko przechodzi przeziębienia, więc nie ma się co martwić, pokaszle i przestanie.

Zatem spinamy się i jedziemy. Z pakowaniem.

Swoim Werkowym zwyczajem zamiast sama się spakować, biegam po domu i poganiam chłopaków, żeby nie czytali, tylko pakowali swoje walizki. Poza tym, jest trochę do ogarnięcia.

Trzeba przynieść z bagażnika rzeczy,

które jeżdżą w nim, bo miały być wywiezione do piwnicy w innym naszym (wynajętym) mieszkaniu (w tym tutaj nie mamy piwnicy), ale z różnych powodów nie zostały. Wywiezione. Więc zostają wniesione z powrotem.

Trzeba zrobić i zjeść śniadanie.

Sprzątnąć po śniadaniu i nastawić zmywarkę. A! Nie można nastawić, bo jeszcze niepełna… Zrobić herbatę i kawę na drogę. Umyć i zabrać jabłka, zajrzeć do lodówki, czy nie zostaje w niej nic, co przez prawie tydzień niechybnie zaczęłoby żyć własnym życiem. W razie gdyby – zapakować do zabrania albo wyrzucić. Wynieść śmieci. Sprzątnąć kuchnię. Sprzątnąć stół.

Zajrzeć do pokoju dzieci.

Co najmniej dziesięć razy, i za każdym razem zobaczyć je zajęte czytaniem albo zabawą. Nawrzucać im, że jeśli nie zależy im na wyjeździe, możemy nie jechać. „Jak jeszcze raz zobaczę, że czytacie, też siadam i czytam. Ciekawe o której wtedy wyjedziemy?!”.

Spakować wreszcie swoją walizkę.

Tym razem naprawdę błyskawicznie i minimalistycznie. O dziwo, błyskawicznie i minimalistycznie spakowali się też Mąż i dzieci (Mąż i ja do jednej dużej, dzieci do małych). Nawet śpiwory i jaśki zmieściły się do walizek! Szkoda tylko, że dopiero w samochodzie zorientowałam się, że nie sprawdziłam zawartości walizek dzieci i może okazać się, że Gwiazda ma cztery sukienki i ani jednych ciepłych spodni! Mieli co prawda listę (moją, a nie tylko tę Gwiazdy), ale… kontrola najwyższą formą zaufania, prawda?

No. Rodzynek ładnie znosi walizki i swój akordeon do garażu (poziom -1, winda), Najstarszy co prawda także zanosi swoj akordeon, ale potem chytrze chowa się po kątach z książką, ja co chwilę na niego krzyczę, żeby nie czytał, bo…, on do mnie na to, żebyśmy wreszcie jechali (jest już 11.00, jak ten czas leci!), ja do niego na to, żeby mnie nie wkurzał tylko wyjął odkurzacz i posprzątał z Gwiazdą swój (wspólny z resztą rodzeństwa) pokój, bo ten bałagan nie może tak zostać.

W międzyczasie okazuje się, że w lodówce zostało trochę żurku z wczoraj,

więc żeby się nie zmarnował, a my – żebyśmy za godzinę w drodze nie słuchali jęków dzieci, że chcą do MacDonalda – postanawiamy podgrzać i zjeść. Po czym oczywiście trzeba posprzątać, wstawić do zmywarki (O! Już jest pełna i można włączać!).

Podczas jedzenia żurku (czy to już obiad, skoro jest 12.00?)

trzeba jeszcze podyskutować o tym, że odkurzanie mieszkania przed wyjazdem jest bez sensu (Mąż i dzieci), oraz o tym, że zostawianie „kotów” i okruchów na podłodze jest bez sensu, bo wraca się do takiego brudnego mieszkania i od razu wpada w depresję, a w ogóle zamiast dyskutować, to lepiej byście sami poodkurzali (ja).

Po zjedzeniu żurku pozostaje jeszcze tylko błyskawiczne odkurzenie mieszkania (ja), podczas którego reszta dyskutantów krząta się, myjąc zęby, robiąc tak zwane profilaktyczne siusiu, ubierając się i schodząc do garażu, a przed wyjściem chowając odkurzacz. Zostaję ja z Mężem.

Uff.

Zostało jeszcze tylko zabranie apteczki (czerwona lampka miga cały czas), wspólnej kosmetyczki („Gdzie ją schowałeś? W plecaku?! Jeszcze nie spakowałam mojej szczoteczki do zębów i kremu!”), kapci (moich, bo reszta zabrała swoje już dawno), akcesoriów do szydełkowania (no bo przy długich Polaków rozmowach można sobie poszydełkować), skrzypiec (dwie sztuki), a, i jeszcze zapomniałam poncza, żeby w razie czego docieplić swoją kusą kurteczkę (płaszcza zimowego nie będę przecież jeszcze zabierać). Ach, jeszcze muszę do mojego plecaka zabrać swoją czapkę, szalik i rękawiczki i awaryjne bandanki i rękawiczki dla dzieci.

Ok, jeszcze tylko rzut oka na mieszkanie (uff, udało się z grubsza ogarnąć), zamknięcie okien („Które okno zostawiamy rozszczelnione?”) i idziemy do windy („Kurczę, rowery zostały nie przypięte! Trudno, i tak nikt tu nie kradnie…”).

Mąż objuczony podręcznym plecakiem, apteczką, workiem z moimi akcesoriami do szydełkowania i kluczem do mieszkania, ja obładowana torebką, podręcznym plecakiem, workiem z kapciami, workiem z ponczo, skrzypcami dużymi i małymi. Z trudem utrzymuję wszystko w dwóch rękach.

– Załóż skrzypce na plecy – radzi mądrze (jak zwykle) Mąż.

– Ciekawe jak mam to zrobić, skoro obie ręce mam zajęte! – odpowiadam wkurzona i spocona i nagle wybucham głupkowatym śmiechem. Za chwilę oboje rechoczemy. Wyobrażam sobie jak wyglądamy (jakbyśmy wyprowadzali się w popłochu) i prawie kładę się na podłodze windy skręcając się ze śmiechu.

Hurra! Udało się! Jest 13.00, ruszamy w drogę.

Gdzieś tak na moście Łazienkowskim dociera do mnie, że oczy mi gryzą i łzawią (już nie ze śmiechu), w gardle coraz bardziej drapie, a w uszach szumi. Od czasu do czasu słyszymy kaszel i posmarkiwanie Gwiazdy i dopiero teraz zauważam, że czerwona lampka w mojej głowie paliła się cały czas jak szalona!

– Hmmm, wiesz, wydaje mi się, że chyba zaczynam naprawdę być chora… i Gwiazda nie wygląda najlepiej. Głupio tak jechać do kogoś i zarażać… – zagajam nieśmiało.

– Nooo… to na cmentarz i do kościoła nie pójdziecie. Wiesz, ja też jakoś tak nie bardzo się czuję, jakby mnie coś brało. Aaaaaaaaa psik!!!!! – odpowiada donośnie Mąż.

– Wiesz co, zadzwoń do siostry i zapytaj ich, czy są zdrowi, bo jak mają katary i inne takie, to luzik, wszyscy będziemy chorować, ale jak są zdrowi, to głupio tak ich zawirusiać. Z drugiej strony… kurczę, może jeszcze mi przejdzie, wezmę ibuprom, będę się trzymać. Najwyżej nie będziemy się całować.

I tak sobie z Mężem miło gawędzimy, dojeżdżając do Łomianek. Mąż dzwoni do siostry i dowiaduje się, że wszyscy u nich zdrowi, na co nasze dzieci uderzają w płacz i rozpacz.

– Nieeeee! Jak to!!! Przecież nie możemy zawrócić!!! Tak długo czekaliśmy na ten wyjazd!!!

– Owszem, możemy. Są w życiu sytuacje, kiedy trzeba umieć zrezygnować z czegoś, co sobie zaplanowaliśmy – odpowiada mądrze (jak zwykle) Mąż.

Decydujemy więc, że zawracamy.

Zawracamy. Lądujemy w korku na Wisłostradzie. Kurtyna.

Za kurtyną okazuje się, że Najstarszy wybrał się na wyjazd w ukochanych sandałach Birkenstockach (czy to odpowiedni moment na załączenie linku afiliacyjnego?), z których nie wyłazi od czerwca… Innych butów nie zabrał. Kurtyna po raz drugi.

No, to teraz już wiecie, jak sprawnie spakować się na (nie)wyjazd!

P. s. Miałam się jakoś trzymać, a mimo łykania ibupromu i picia rumianku oraz lipy z miodem rozwaliło mnie na maxa. Od środy wypluwam płuca i łzy lecą mi ciurkiem, chrypię tak, że nie mogę mówić (a co gorsza – krzyczeć na dzieci!), mam światłowstręt i 80% czasu spędzam w łóżku, z czego 40% śpię, a 60% serfuję po necie szukając ładnej czcionki na moje nowe, odświeżone logo oraz próbując rozkminiać inkscape i adobe illustratora, bo, ponieważ nie mogę żyć bez wymyślania sobie nowych zajęć i hobby, zapisałam się na kurs online pt.: Piękny biznes i blog, autorstwa Karoliny Krzysztofiak z bloga Żyj Kochaj Twórz. Gwiazda też choruje, ale chyba znosi to lepiej niż ja…

 

Autor: Kornelia Orwat

To ja. Kornelia zwana Werką, żona męża i mama trójki nastolatków: absolwenta liceum, licealisty i siódmoklasistki. Od 2011 roku tkwię w szaleństwie zwanym edukacją domową. Lubię pisać (nie tylko bloga), spacerować, robić na drutach i szydełkować. Uczę się korekty tekstu i bycia minimalistką. Czasami śpiewam w chórze. Jestem autorką dwóch książek o edukacji domowej: „Droga w nieznane? Edukacja domowa dla początkujących” i „Edukacja domowa niejedno ma imię. Mentorzy edukacji”.

9 komentarzy

  1. Właśnie w weekend nie pojechaliśmy na urodziny prababci. 2/4 chore. Na szczęście stwierdziłam, że jeśli wyzdrowieją na czas, to wtedy nas spakuję więc zaoszczędziłam sporo czasu 😉

    1. Oj, to życzę Wam zdrowia! Dobrze zrobiłaś. My wpadliśmy w jakiś amok – tak bardzo chcieliśmy jechać, że zdrowy rozsądek usnął… Niestety (albo stety) ja z tych co lubią zaklinać rzeczywistość i do których nie dociera, że czasami nadzieja jest naprawdę matką głupich 🙂

  2. Kornelio, uwielbiam takich ludzi, którzy w porę potrafią wyhamować. Takich, którzy wiedzą, ze jeśli są chorzy to zostają w domu i nie zarażają innych.
    Wyjazd się nie udał, trudno czasem nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Spokojnie spedziliscie czas w domu. Chorobsko mam nadzieję, ze już przeszło. Życzę dużo zdrówka

    1. Tak to jest, jak się od razu nie odpisze, to potem się zapomina… Tak! Ja też nie lubię jak mnie ktoś zaraża…
      Dziękuję Wiolu za wsparcie. Już jesteśmy zdrowi (tydzień czekałam aż wirus „przejdzie”, a w końcu dostałam antybiotyk), ale jakaś jeszcze niewyraźna się czuję. No nic, aby do wiosny 🙂 no i dobrze że nie pojechaliśmy.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *