I kto tu kogo uczy, czyli Dzień Nauczyciela

Dzień Nauczyciela by Kornelia Orwat

Dzisiaj jest Dzień Nauczyciela.

Tak. Przypomniałam sobie o tym, jadąc tramwajem. Nie z powodu tramwaju, oczywiście, tylko z powodu pewnej pani, siedzącej koło mnie i przeglądającej na swoim telefonie nieco już niemodnego fejsbunia, na którym co i rusz ukazywały się naszym (tej pani i moim) oczom profile – nazwy szkół, z czego wywnioskowałam, że owa pani jest nauczycielką (albo jakąś – czy to w ogóle możliwe?! – wielbicielką szkół), oraz że Przecież Dzisiaj Jest Dzień Nauczyciela!

I z tej oto pięknej okazji, z okazji Dnia Nauczyciela, chciałam Wam powiedzieć, że nie jestem nauczycielką swoich dzieci.

Owszem, czasem mnie kusi, żeby tak o sobie mówić. Bo zawsze to jednak lepiej brzmi, kiedy się powie, że mama w edukacji domowej jest NAUCZYCIELKĄ swoich dzieci, niż gdy przyzna się, że tak po prawdzie, to jest raczej ich kucharką, sprzątaczką, pielęgniarką i kierowcą… No ale nie przesadzajmy, nie umniejszajmy swojej roli.

Zaraz, zaraz. Powiedziałam – „nie umniejszajmy”? Że niby kucharka, sprzątaczka, pielęgniarka i kierowca to gorzej, niżej, mniej niż nauczycielka?

Cóż. Przemilczę to. Pozostawię do przemyślenia i sobie, i Wam. Powiem tylko, że jeśli o mnie chodzi, to lubię smacznie zjeść, przebywać w czystym otoczeniu i być dobrze zaopiekowaną w szpitalu, jakby coś. A, i bezpiecznie do niego przewiezioną, jakby coś.

No więc, jak wspomniałam, nie czuję się uprawniona do mówienia o sobie, że jestem nauczycielką swoich dzieci. Czuję się natomiast uprawniona, by mówić o sobie, że jestem ich wychowawczynią, mentorką, mediatorką, kaowcem (czyli koordynatorem działalności kulturalno-oświatowej), a nawet kołczem (coachem?) i trenerką personalną oraz sportową.

Z pewnością coś pominęłam.

A, może to, że jestem przyjaciółką (nie psiapsiółką!) swoich dzieci? Albo ich doradczynią w sprawach wszelakich? Albo rękawem do wypłakiwania się? Och, jest tego dużo, i wszystkiego nie pomnę, ale każda mama – nie tylko ta w edukacji domowej – z pewnością wie, jak wiele ról pełni jako mama. Właśnie. Mama. Bo mama w edukacji domowej jest przede wszystkim mamą.

Ale ponieważ niniejszy wpis miał być wpisem na Dzień Nauczyciela, a nie na Dzień Matki, to opowiem Wam, czego uczą mnie moje dzieci.

Na początek ważna sprawa. Dzieci są jak lustro. Lustro, w którym się codziennie przeglądam. Lustro, w którym podziwiam swój zgrabny nos, talent muzyczny i niesamowite poczucie humoru, ale też i kiwam ze smutkiem (albo i niedowierzaniem) głową nad swoją gadatliwością, roztrzepaniem i panikarstwem. Mówiąc wprost: w dzieciach widzę i swoje zalety, i wady. Widzę, co mamy wspólnego (wad czasami nie chcę widzieć i udaję wszem i wobec, że nie, nie, ja to nie…!), a także to, co nas różni – przy czym szczególnie ciekawe (i pouczające) jest doświadczanie różnic, które wypadają na moją niekorzyść. Czyli słyszę na przykład: „Mamo, chodź już, bo znów się spóźnimy”. Oj, boli, boli. Ale jakie jest skuteczne!

A więc, po pierwsze, dzieci uczą mnie pracy nad sobą.

Dzieci nie tylko pouczają mnie wprost, ale też pokazują, całkiem niewinnie i nieświadomie, bo przez swoje działania i swoje reakcje, w czym powinnam „się poprawić”. Dzieci są świetne w mobilizowaniu mnie do pracy nad sobą! Na przykład wtedy, gdy w domu panuje wieczny bałagan (co w edukacji domowej jest raczej stanem normalnym i permamentnym, bo dużo czasu spędza się w domu) matka (czyli ja) mobilizuje wszystkie swoje siły i fizyczne, i mentalne, i nadprzyrodzone chyba też, kurczę blade, żeby to JAKOŚ zorganizować, żeby to JAKOŚ działało. To, czyli sprzątanie. To, czyli JAKIEŚ grafiki wraz z podziałem obowiązków. Żeby działały – to znaczy nie tylko wisiały sobie a muzom na ścianie, ale by KTOŚ je w ogóle zauważył (!), a dopiero w dalszej kolejności (!) ich przestrzegał. Łał! Jest co robić, mówię wam.

Po drugie, dzieci uczą mnie minimalizmu.

– Zamawiam parę rzeczy w sklepie z ciuchami, potrzebujesz czegoś? – pytam.
– Nie.
– A może piżamę? – cisnę, bo zdaje mi się, że śpi cały czas w tej samej…
– Nie, mam piżamę.
– A może jakąś bluzę? – Wiem, że nie ma bluzy, a idzie zima. Zapominam, że w zeszłym roku całą zimę przechodził w letniej kurtce. I nie dlatego, że nie miał zimowej, ale dlatego, że nie marzł w letniej.
– Nie, nie potrzebuję bluzy, dzięki.

Nasi synowie to urodzeni minimaliści. Jeśli chodzi o stan posiadania, to od czasu, gdy wyrośli z zabawek, mają tak mało rzeczy osobistych, że swój dobytek byliby w stanie zapakować dosłownie do kilku pudełek (nie licząc starych zabawek, których żal się pozbyć). Właściwie nie proszą o nic, żeby im kupić. Zadowalają się tym, co mają, albo co już jest w domu, a garderobę mają iście kapsułową. Bardzo ich za to podziwiam i zazdroszczę takiego naturalnego stanu, który nazwałabym „białą kartką”, jeśli chodzi o rozbudzone potrzeby (i zachcianki) konsumpcyjne.

Owszem, każdy z nich ma jakieś swoje specyficzne obszary porzeb, typu kino, kursy online, specjalistyczne oprogramowanie i kabanosy oraz jabłka, a także jeszcze więcej kabanosów i jabłek, ale nie ma w nich za grosz zamiłowania do gadżeciarstwa ani modnych marek. Są też minimalistami, jeśli chodzi o zajęcia dodatkowe (wybierają je bardzo rozważnie, że tak to ujmę), a także życie towarzyskie. Telefony wystarczą im te zwykłe, stare, do dzwonienia, a smartfon, jeśli już tak bardzo chcecie mi go dać na tę osiemnastkę, to spoko, przyda mi się do szybkiego wyszukiwania czegoś w Internecie, do robienia zdjęć i do czytania książek na Legimi.

Po trzecie, dzieci uczą mnie nieprzejmowania się, co powiedzą i co pomyślą inni.

Dzieciom jest zazwyczaj zupełnie obojętne, co sobie pomyślą przechodnie na ulicy i pani w spożywczaku, widząc ich (tych dzieciów, znaczy nastolatków) w sandałach w październiku (bo ciepło przecież), w za krótkich spodniach (przecież jeszcze dobre są), w nieuczesanych włosach (bo tak wygodniej) albo w sukience na rolkach (bo tak ładniej).

Dzieci są szczere, prostolinijne, nie opierają poczucia własnej wartości czy pewności siebie na tym, co o nich sądzą inni. Owszem, czasami niektóre martwią się, czy „ktoś sobie czegoś nie pomyśli”, ale na matkę (czyli mnie) działa to jak wspomniane wyżej lustro, czyli moblizuje do pracy nad sobą i dzieckiem jednocześnie, a więc do rozmowy na temat tego, jak ważne i czy w ogóle ważne jest to, „co sobie ktoś pomyśli”, skoro i tak nie mamy jak się tego dowiedzieć, bo nie umiemy czytać w cudzych myślach. Co z kolei oznacza, że wszyscy „mogą sobie coś o nas myśleć” nieustannie i ani my nie mamy na to żadnego wpływu, ani to nie ma wpływu na nas (no bo i jaki wpływ mogą mieć na nas cudze myśli, których nawet nie znamy?).

Dzieci wiedzą, czego chcą, a jeśli świat ma na ten temat inne zdanie, to problem świata. Jeśli dzieciom coś się nie podoba, to mówią o tym wprost. Jeśli czegoś nie chcą zrobić, to nie zrobią tylko dlatego, że ktoś inny chce, by to zrobiły, że „trzeba tak zrobić”, albo że „tak wypada” („Że co?!”). Nie. Po prostu nie.

Po czwarte, dzieci uczą mnie hszpańskiego.

A właściwie jedno dziecko. Ponieważ po tym, jak jej poprzednia nauczycielka zrezygnowała, Patrycja nie mogła zdecydować się, kto ma ją uczyć na Preply, doszła do wniosku, że na razie będzie się uczyć sama, z podręcznikiem. A kiedy zaproponowałam, że może pouczę się razem z nią, z zapałem wykrzyknęła:
– Mamo! To ja będę Ciebie uczyła!

No i nie ma zmiłuj. Ciśnie mnie z tym hiszpańskim jak nie wiem co. Ja ich tak nigdy nie cisnęłam ani z francuskim, ani z angielskim. Prosiłam, proponowałam, ale jak nie chcieli, to nie. Bez łaski. Nie, to nie. A Pati ciśnie.
– Mamo, robimy hiszpański!
– Za godzinkę, dobrze?
– Dobrze.
I za godzinkę przypomina. Pilnuje. Ech, to nie moja krew, o nie. Lustro mi mówi, popatrz, żałuj, że nie jesteś taka obowiązkowa jak twoja córka!

Ale ja nie żałuję. Cieszę się, że jest obowiązkowa! I cieszę się, że uczę się hiszpańskiego.

Po piąte i wcale nie ostatnie, ale już wystarczy tej wyliczanki, dzieci uczą mnie śmiania się z tego, z czego pewnie bym się nie śmiała, gdyby nie dzieci.

Prawdopodobnie również dlatego, że po prostu nie wiedziałabym, że istnieje coś takiego jak „Pingwiny z Madagaskaru” czy seria „My Little Pony”, a już na pewno nie wiedziałabym, że to jest AŻ tak zabawne, a co więcej – AŻ tak inteligentnie zabawne.


No cóż, Dzień Nauczyciela się skończył, a ja kończę pisać ten artykuł. Wszystkiego najlepszego, drodzy Nauczyciele!


Komentarze nadal (od wpisu na temat social mediów, z 30 maja 2022 roku), są wyłączone. Jeśli chcesz, możesz do mnie napisać na adres kontakt@korneliaorwat.pl

Autor: Kornelia Orwat

To ja. Kornelia zwana Werką, żona męża i mama trójki nastolatków: absolwenta liceum, licealisty i siódmoklasistki. Od 2011 roku tkwię w szaleństwie zwanym edukacją domową. Lubię pisać (nie tylko bloga), spacerować, robić na drutach i szydełkować. Uczę się korekty tekstu i bycia minimalistką. Czasami śpiewam w chórze. Jestem autorką dwóch książek o edukacji domowej: „Droga w nieznane? Edukacja domowa dla początkujących” i „Edukacja domowa niejedno ma imię. Mentorzy edukacji”.