Ferie się skończyły. Plany planami, a w końcu głupi wirus położył całą rodzinę na dwa tygodnie. Zamiast zawracać głowę Babciom i Ciociom na Mazurach i Podlasiu, siedzieliśmy w domu.
Jednak nie ma tego złego… Wynudziliśmy się, odpoczęliśmy, snu zimowego zażyliśmy. Któregoś dnia zabrałam się za książkę leżącą od dawna na półce. Jakoś mnie wcześniej nie kusiła, ale z nudów zajrzałam.
I z wielkim zainteresowaniem, a nawet zdumieniem przeczytałam zapiski misjonarza, księdza Andrzeja Duklewskiego „Na Wschodzie i Syberii wczoraj – dzisiaj…”.
Wstrząsające są wpomnienia starszych ludzi, zesłanych do łagrów, do pracy lub po prostu na śmierć. „Nam nie jest potrzebna wasza praca, nam jest potrzebna wasza męka” – usłyszała pewna kobieta od oficera w łagrze w Magadanie.
Ale chyba bardziej od tych wspomnień poruszyły mnie świadectwa mieszkańców opisywanych terenów. Ludzie ci cieszą się jak dzieci z możliwości bycia członkami Kościoła. Z możliwości uczestniczenia we mszy świętej w świątyni odległej już tylko o 30, a nie o 300 km od domu. Z możliwości pomagania i służenia pracą w tej świątyni. Ale najbardziej cieszą się z tego, że są dziećmi Boga, że są blisko Niego. Że mogą się modlić, czuć Jego obecność w swoim życiu. Przyjmują pierwsze sakramenty jako dorośli ludzie i przyjmują je bardzo dojrzale, świadomie.
Ludzie „Na Wschodzie i Syberii” są biedni. Nie mają potrzeby fascynowania się modnym dziś minimalizmem i dążeniem do prostoty życia. Ich życie jest minimalistyczne z konieczności.
Czytając te świadectwa odczułam odległość, jaka nas dzieli. Nie tylko fizyczna – bardziej nawet ta psychiczna, duchowa.
Pomyślałam sobie, że my w naszym zagonionym życiu – zagonionym za rzeczami tak bardzo „z tego świata”, mamy wielką trudność w dostrzeżeniu „tamtego świata”. Tak bardzo Boga przesłaniają nam różne gadżety, ubrania, wrażenia, atrakcje, a nawet codzienne problemy nie będące tak naprawdę niczym istotnym (wiecie, takie błahostki w stylu „nie mogę nauczyć męża żeby wrzucał skarpetki do kosza na pranie”).
Tak bardzo skupiamy się na organizowaniu codzienności, że zapominamy o Najważniejszym.
O Bogu, o duchowości. Czy nie za mocno skupiamy się na rozwoju intelektualnym, fizycznym, zaniedbując jednocześnie rozwój duchowy? Poza tym, pielęgnowanie uczuć i relacji z najbliższymi, proste, zwyczajne bycie razem, bez atrakcji, fajerwerków i wielkich, niesamowitych doświadczeń, to też pielęgnowanie duchowości. Tak sądzę…
Nie chcę, żebyście pomyśleli że naszły mnie kaznodziejskie zapędy (choć trzeba przyznać, że lubię się powymądrzać na blogu, oj lubię…) ale to spokojne „trwanie w bezruchu” podczas ferii, kiedy nie zastanawialiśmy się gdzie by tu pojechać albo pójść i co jeszcze zobaczyć czy zwiedzić, w połączeniu z lekturą świadectw ludzi, którym po latach komunizmu oddano Boga, skłoniło mnie do tych refleksji.
Skłoniło mnie do przypomnienia sobie oczywistej w sumie prawdy, że gdy wyrzucimy nadmiar przedmiotów, zajęć, planów i ambicji, to zrobimy miejsce na Boga, na wsłuchanie się w siebie samych i w bliskich. Odnajdziemy spokój i radość z bycia tu i teraz.
A może nawet radość z tego, że do najbliższego kościoła mamy pięć minut piechotą? (My naprawdę mamy pięć minut!)