Feblik, feblik, febliwoczka

Feblik, Feblik by Kornelia Orwat
Feblik

Słowo „feblik” kojarzy mi się ze słowem „szczedrik” z pieśni Mykoły Leontowycza.

Śpiewaliśmy kiedyś „Szczedryka” w chórze Wawrzyczki, a w którąś z poświątecznych niedziel w naszej parafii zaśpiewał ją zespół z Ukrainy i od tej pory brzmi mi w głowie charakterystyczne, szczebiotliwe:

Szczedryk szczedryk, szedriwoczka,
pryłetiła łastiwoczka,
stała sobi szczebetaty,
hospodaria wykłykaty (…)

Posłuchajcie (KLIK)!

A ponieważ od swojego pierworodnego, kochanego synusia dostałam na imieniny (obchodzę je 13 stycznia, jako Weronika, gdyby Was to przypadkiem interesowało) „Feblika” Małgorzaty Musierowicz, w głowie mi brzmi:

Feblik, feblik, febliwoczka,
pryłetiła łastiwoczka, (…)

Wiem, że to bez sensu, ale tak jest i już. A odkąd wczoraj przeczytałam tego „Feblika”, wiem już, co to słówko oznacza!

Zdradzić Wam czy nie? Och, nie będę zdradzać, sami sobie przeczytajcie. Podpowiem tylko, a niech tam, że to słówko nie pochodzi z ukraińskiego, ani z gwary śląskiej, tylko z… francuskiego!

I powiem Wam, że jestem zaczarowana kolejną częścią „Jeżycjady”.

Tak, zaczarowana. Nie oczarowana, tylko zaczarowana. Czuję się jakbym przeniosła się do innego świata, a teraz, no cóż, skończyłam czytać i trzeba wracać do siebie. Do zwykłego świata – nie tak idyllicznie malowniczego i pachnącego, pełnego cudownie mądrych, pogodnych, szczęśliwych i zakochanych (szczęśliwie, rzecz jasna) ludzi, jak w powieści Małgorzaty Musierowicz.

Przecież – powiedzą ci z Was, którzy „Feblika” czytali – w powieści tej występują też ludzie niemądrzy i nieszczęśliwi (do tego nieszczęśliwie zakochani). Ale ci są tylko wyjątkiem potwierdzającym regułę. Kontrapunktem, pozwalającym tym lepiej wydobyć i uwypuklić mądrość i szczęście tych pierwszych – rodu Borejków i ich przyjaciół.

Ponieważ „Jeżycjadę” czytałam dawno temu, będąc nastolatką (ach, to było naprawdę dawno temu, szkoda!), w dodatku – przyznaję ze wstydem – zatrzymałam się bodajże na „Noelce”, z pewną taką nieśmiałością i wahaniem zabrałam się do czytania „Feblika”. Wydawało mi się, że jestem na niego… za stara.

Jakże miło się zawiodłam! I nie wiem doprawdy, czy to bardziej zasługa Małgorzaty Musierowicz, czy mojej odporności na dorosłość objawiającej się tym, że wciąż czuję się (a i często zachowuję, co widać między innymi po mojej pełnej wykrzykników, nawiasów i wielokropków pisaninie*, nie mówiąc o artystycznym bałaganie w domu) jak egzaltowana nastolatka.

No tak, iście kobieca logika, powiedziałby jakiś mężczyzna. Najpierw myślę, że jestem za stara na „Feblika”, a potem przyznaję, że czuję się jak nastolatka! Myślenie i czucie to jednak nie to samo…

Wracając do powieści. Owszem, trochę jednak jestem na nią za stara, bo nieco razi mnie jednoznaczność postaci, ich wyraźnie rozdzielenie na dobrych, kryształowo szlachetnych a przy tym pięknych, oraz tych złych, nieszlachetnych i przy tym niepięknych.

Ale tak to przecież w bajkach bywa. Przecież właśnie ta jednoznaczność pozwala nam (a co ważne, także młodym czytelnikom) wyraźnie opowiedzieć się „po dobrej stronie mocy”. Tej naprawdę dobrej. To ważne w dzisiejszym świecie, w którym rozmywają się i mieszają dobro i zło. To, co powinno być postrzegane jednoznacznie jako dobre, postrzegane bywa jako złe (np. krystaliczna uczciwość jako naiwność i frajerstwo). I odwrotnie, coś, co normalnie powinno być jednoznacznie złe – postrzega się lub przedstawia jako dobre, albo przynajmniej zabawne i interesujące (np. rozwiązłość jako prawo do szczęścia, kłamstwa i szachrajstwa jako zaradność, pycha i zarozumialstwo jako umiejętność autopromocji).

Bardzo się cieszę, że Pani Małgorzata Musierowicz wciąż pisze książki wlewające w serca otuchę.

Że żyje na łamach jej powieści ród Borejków, dający nadzieję na to, że świat nie zwariował i nie jest jak teledysk z MTV albo tasiemiec z Beverly Hills (czy jakoś tak).

Wiem, że istnieją na tym świecie normalne, kochające się rodziny, wychowujące normalne, myślące (głową, głową!) nastolatki. Jednak jak miło jest przeczytać o tym w „Febliku”! Jakąż to daje nadzieję, w świecie, w którym popkultura zastępuje wielu ludziom kulturę, a erotyzm – miłość. Bo może to wcale nieprawda? Może to tylko świat wykreowany przez niebiesko świecące pudełko? Może ten prawdziwy świat to jednak świat jak z „Feblika”?

Świat, w którym kochające się rodziny grają w planszówki, rozmawiają o książkach, życiu i miłości zamiast o… zamiast oglądać telewizory, smarfony czy laptopy (i dwunastoletni Szymon z nieodłącznym tabletem jest znów wyjątkiem potwierdzającym regułę, a przy tym zajawką nowego świata, a może tego, co, nie daj Boże, czeka nas w następnych częściach „Jeżycjady”?).

Świat, w którym myślące nastolatki rozmawiają o poezji, malarstwie i… życiu i miłości zamiast o… (jak wyżej). W którym – co mnie bardzo optymistycznie nastraja – znajomość dobrych manier i, nie bójmy się tego słowa, rycerskość wobec dam nie jest obca tym nastoletnim potomkom Melanii i Ignacego Borejków.

„Feblik” jest dla mnie, mamy dwóch dżentelmenów (no dobrze, będą nimi w przyszłości) i jednej damy – podobnie jak powieści Sienkiewicza w czasach zaborów – powieścią „ku pokrzepieniu serca”.

Czytając barwną i egzaltowaną korespondencję Idy z Gabrysią, przepełnioną matczyną troską i zafascynowaniem uczuciowymi perypetiami swoich synów, wyobrażałam sobie siebie samą za kilka lat. Czy będę miała tyle powodów do radości, co Ida i Gabrysia? Czy  moi synowie też trafią „w dobre ręce?” Czy, zanim się to stanie, dorosną i dojrzeją na tyle, by być opowiedzialnymi, mądrymi i uczciwymi mężczyznami? Czy pomimo swoich słabości czy słabostek będą chcieli i umieli wziąć na siebie słodki ciężar jakim są żona i rodzina? I czy pomimo tych słabości czy słabostek znajdą mądrą i uczciwą kobietę, która zechce i będzie umiała być tym słodkim ciężarem?

Och, rozpędziłam się.

Fantastycznie czułam się, czytając „Feblika” chyba najbardziej z powodu mojej tak silnej identyfikacji z bohaterami z pokolenia „średniaków”, czyli Idy, Gabrysi, Patrycji, Natalii i ich mężów.

Smakowite jest w „Jeżycjadzie” właśnie to podążanie za czytelnikiem. Kiedy byłam nastolatką, cztery siostry też były nastolatkami. Teraz one są dojrzałymi kobietami, matkami dzieci wchodzących w dorosłość. Ja podobnie – też jestem matką wchodzącą w dorosłość, ups… matką dzieci wchodzących w dorosłość, a może i jedno i drugie?

Bardzo podobało mi się stwierdzenie Idy, że dopiero ukochana dziewczyna jej syna odkryła przed nią, jakim właściwie jest on człowiekiem. Bo dotąd patrzyła na niego przez pryzmat matczynych zabiegów wychowawczych i tego jakim był dzieckiem. Obrazy jej Józia z dzieciństwa nakładały się na obrazy Józefa nastolatka i zaburzały obraz, no cóż, po prostu Józefa. Takiego jaki jest teraz. Jakim się stał dzięki zabiegom wychowawczym całej rodziny (upraszczając rzecz całą, oczywiście).

Mówiąc szczerze, zastanawiam się, czy „Feblik” nie jest tak naprawdę powieścią dla „dorosłych nastolatek”, takich jak ja?

Czy pierwszoplanowymi bohaterami „Feblika” nie są tak naprawdę Ida i Gabrysia?

Pewnie to tylko moje urojenia, mrzonki czytelniczki identyfikującej się bardziej z matkami bohaterów niż z nimi samymi.

Jednak na tym (między innymi!) polega geniusz Małgorzaty Musierowicz – tak cudownie umie połączyć pokolenia swoich czytelniczek. Stworzyć świat i bohaterów atrakcyjnych i dla mamy, i dla córki.

Dla syna chyba nie, niestety, bo mój pierworodny z niejaką pogardą odrzucił moją propozycję przeczytania „Feblika”. „- Przecież to powieść dla dziewczyn!”

Nie robię sobie dużych nadziei na zmianę jego zdania w przyszłości, choć przyznam, że wzorzec rycerskości zaprezentowany przez Ignacego Grzegorza Strybę jest bardzo pociągający jako tak zwany (przez mojego Męża) „smrodek dydaktyczny”. (Korekta: mój Mąż twierdzi, że nie mówi „smrodek dydaktyczny”, lecz „Miś Uszatek”)

A może znacie jakiegoś mężczyznę, który czytuje „Jeżycjadę” i mógłby być pomocny w przekonaniu do niej moich przyszłych dżentelmenów?

Pa, Kochani!  Lecę do biblioteki po pozostałe nieprzeczytane części „Jeżycjady”! I po „Krystynę córkę Lawrance’a”, dla przypomnienia.

A powiedzonko „Kto mlaszcze, dostanie w paszczę”, będzie moim ulubionym powiedzonkiem dydaktycznym obok „Nie garb się, szczeniaku!” (mała korekta – moja druga połowa koryguje: właściwa wersja brzmi „Nie twoja sprawa, szczeniaku!”. Dopiero na kolejne pytania odpowiadamy „Nie garb się!”. Oj, co ja bym bez mojej drugiej połowy zrobiła!)**

 

*Przyznam się Wam, że przy przeprowadzce bloga z bloggera na WordPressa, kiedy na nowo formatowałam wszystkie artykuły, dokonałam małej korekty niektórych tekstów, usuwając z nich całe mnóstwo wykrzykników i wielokropków! Wydało mi się niestosowne, żeby szacowna, obdarzona trójką potomstwa matrona w wieku średnim (tak, tak…),  pisała jak nastolatka… Ale w tym artykule sobie folguję! A co!!!!!

**Jak nauczali Tuwim i Słonimski, tak należy odpowiadać na niezliczone i kłopotliwe pytania małoletnich.

Autor: Kornelia Orwat

To ja. Kornelia zwana Werką, żona męża i mama trójki nastolatków: absolwenta liceum, licealisty i siódmoklasistki. Od 2011 roku tkwię w szaleństwie zwanym edukacją domową. Lubię pisać (nie tylko bloga), spacerować, robić na drutach i szydełkować. Uczę się korekty tekstu i bycia minimalistką. Czasami śpiewam w chórze. Jestem autorką dwóch książek o edukacji domowej: „Droga w nieznane? Edukacja domowa dla początkujących” i „Edukacja domowa niejedno ma imię. Mentorzy edukacji”.