Edukacja domowa – socjalizacja, podstawa programowa, podręczniki

edukacja domowa by Kornelia Orwat

Odkąd jesteśmy w edukacji domowej, wciąż udoskonalam swoje umiejętności dyskutowania i argumentowania.

W początkowym okresie było to związane z tłumaczeniem się z naszej decyzji.

Większość naszych znajomych myślała, że zwariowaliśmy i nie mogła zrozumieć, jak możemy wypisać syna ze szkoły?! Przecież niczego się nie nauczy i w dodatku zdziczeje. Poza tym, znajomi zastanawiali się, jak mamy zamiar SAMI uczyć go matematyki, geografii, fizyki, plastyki, wychodzenia na miasto, robienia zakupów, sprzątania… (ech, rozpędziłam się…)?

– A czy młodsze dzieci też nie będą chodzić do szkoły?! – pytali. – A jak długo zamierzacie prowadzić edukację domową? Przecież kiedyś Wasze dzieci MUSZĄ pójść do szkoły?!

I tak dalej, i w ten deseń.

Nie ma się co dziwić, decyzja o edukacji domowej jest pójściem pod prąd, jest zaprzeczeniem obowiązującej wersji organizacji życia. Jest czymś, co zaburza poczucie bezpieczeństwa innych, „robiących tak jak wszyscy” ludzi. W dodatku dotyczy szczególnie istotnej i podlegającej „kontroli społecznej” sprawy, bo wychowania i kształcenia dzieci.

Z biegiem lat pytań z cyklu „szok i niedowierzanie” było coraz mniej, natomiast zwiększała się ilość pytań o to, jak funkcjonuje i działa edukacja domowa, jak sobie z tym radzimy.

Ostatnio zaś, co ma też na pewno związek z tym, że piszę bloga o, między innymi, edukacji domowej, dostaję coraz więcej pytań od osób zainteresowanych przejściem na edukację domową. Dostaję je drogą mejlową, pytają o nią osoby spotykane osobiście, poznane w mediach społecznościowych, przysłane przez znajomych…

Edukacja domowa stała się ostatnio sławna, co w dużej mierze zawdzięczamy, o dziwo, politykom. Najpierw wypychanie sześciolatków do szkół sprawiło że rodzice zaczęli szukać wyjścia awaryjnego, jakim okazała się edukacja domowa. Potem obcięcie subwencji sprawiło, że uaktywniliśmy się i powiedzieliśmy słynne „niech nas zobaczą” (Mówicie, że chodziło o coś innego? Też prawda.).

Jakakolwiek by nie była przyczyna, faktem jest, że wciąż przybywa uczniów w edukacji domowej.

A rodzice pytają, pytają i pytają. Postanowiłam więc stworzyć subiektywny, osobisty przewodnik po edukacji domowej, czyli odpowiedzieć (subiektywnie i osobiście rzecz jasna) na najczęściej pojawiające się pytania rodziców rozważających edukację domową.Pytań uzbierało mi się sporo, więc na pewno nie odpowiem na wszystkie w jednym artykule. Być może (taki mam ambitny plan), stworzę coś w rodzaju mini-poradnika, e-booka do ściągnięcia. Jeśli chcielibyście otrzymać w przyszłości taki poradnik, zachęcam Was do zapisania się na moje „Listy od Kornelii O…”, czyli moją listę mejlingową.


Aktualizacja z kwietnia 2020 roku: Ten poradnik właśnie powstaje (Alleluja! Po czterech latach!) i możesz zapisać się na listę oczekujących na niego: KLIK!

„Listów od Kornelii O…” już nie ma, to znaczy są, tyle że już ich tak nie nazywam. Wysyłam je do osób, które zapiszą się na moje gratisy:

1. Próbkę e-booka „Jak być mamą w edukacji domowej i nie (dać się) zwariować?” KLIK!

albo

2. Mini-poradnik „11 ważnych książek w edukacji domowej” – KLIK!


A teraz do rzeczy, czyli pytań od czytelników:

1. Zastanawiam się nad edukacją domową, ale boję się, że sobie nie poradzę.

Każdy się boi. Zawsze boimy się czegoś nowego i nieznanego, a tutaj dodatkowo dochodzi kwestia podjęcia decyzji niepopularnej i stawiającej nas w roli odmieńców. Jednak kto nie ryzykuje ten nie zyskuje. Zapraszam więc: wychodźmy ze swojej strefy komfortu – powolutku, spokojnie, po kolei, panie przodem, proszę! (Tak, to najczęściej mamusie są na pierwszej linii frontu zwanego edukacją domową.)

A w ogóle co to znaczy „poradzić sobie”? Z czym? Z kim?

Ze sobą samą w niewygodnej, bo nowej sytuacji?

Z mężem, który będzie musiał zaakceptować fakt, że to, iż całe dnie spędzasz z dziećmi „siedząc w domu” nie oznacza wcale a wcale, że dom będzie zadbany, czysty i że obiad z dwóch dań codziennie wyląduje na stole, a ty będziesz go wieczorem witać z uśmiechem (i szminką) na ustach?

Z koleżanką czy sąsiadką zadającą niewygodne, zresztą, nie owijajmy w bawełnę – wkurzające pytania?

Z dziećmi, które będziemy miały cały czas na głowie?

Z ich nauczaniem, bo przecież egzaminy trzeba zdawać, a poza tym wiadomo, że dzieci trzeba uczyć (bo przecież same to by się tylko bawiły albo grały na komputerze)?

Na te i podobne wątpliwości oczywiście odpowiem przy okazji kolejnych, bardziej szczegółowych pytań, natomiast tutaj chcę podkreślić jedno:

NIE poradzisz sobie ze wszystkim.

Nie jesteś cyborgiem tylko człowiekiem i nie masz takiej możliwości, żeby ze wszystkim poradzić sobie samej. Poza tym doba nie jest z gumy, a spać też trzeba. Od początku lepiej zaakceptować fakt, że pewne sprawy wymkną nam się z rąk, i już. Pytanie brzmi nie CZY, ale CO sobie odpuścimy.

Ustalmy sobie priorytety. Zdecydujmy, które sprawy są dla nas najważniejsze, i starajmy się ich pilnować na 90 %.

Dla mnie są to obecnie trzy rzeczy (może Ci się to wydać mało, ale na tym opiera się cała reszta): relacje z mężem i z dziećmi, nasze zdrowie i… modlitwa. (Co jest najważniejsze)

Gdybym miała to ustawić w piramidę, u podstawy byłaby właśnie WSPÓLNA wieczorna modlitwa (pozareligijne jej zalety to to, że scala rodzinę, wzmacnia poczucie bezpieczeństwa jej członków i łagodzi obyczaje).

Następne w kolejności jest zdrowie fizyczne i psychiczne, co implikuje moją obsesję na punkcie spacerów, wycieczek w plener, zabawy i śmiechu. Okresowe kontrole i badania to oczywista oczywistość.

Niezmiernie ważną sprawą, o której często my, kobiety mamy skłonność zapominać, jest zdrowie nasze, czyli matek! Pamiętajmy, że jesteśmy lokomotywą rodziny i wszystkiego co z nią związane. W edukacji domowej szczególnie narażona na szwank może być nasza równowaga psychiczna. Jesteśmy przecież w pracy 24 godziny na dobę, 7 dni w tygodniu! Musimy zadbać o przerwy i urlopy. O wyjścia z domu i wyjazdy – samotne! Bo z dziećmi i tak często wychodzimy. (Nie róbcie tak jak ja)

Relacje z mężem i z dziećmi stoją w tej mojej wyimaginowanej piramdzie na podstawie, jaką są modlitwa i nasze zdrowie.

Wszystkie segmenty tej piramidy są od siebie zależne.

Są też zależne od innych spraw, także tych, które sobie odpuszczam, dlatego kiedy odpuszczam sobie np. prasowanie, to przyparta do muru zamawiam firmę, która zabiera pogniecione koszule z domu i następnego dnia przywozi je uprasowane.

Jasne, to trochę kosztuje, ale ponieważ oszczędzam na przykład na zakupach ubraniowych (nie potrzebuję dużo ubrań i często kupuję na ciuchach), nie mam wyrzutów sumienia. Wiem – są rodziny, w których też kupuje się na ciuchach, a i tak nie ma pieniędzy na fanaberie typu prasowalnia, ale nie chcę się wdawać w tego typu dywagacje, bo to zawsze ślepa uliczka. Każda rodzina jest inna, inne ma potrzeby, inną sytuację. Ja po prostu opisuję swoją.

A zatem: przyjmij do wiadomości, że nie poradzisz sobie ze wszystkim i że niektóre sprawy będziesz musiała sobie odpuścić albo zlecić innym.

Trzymaj się tego, co najważniejsze. Dla mnie zdrowie i dobre relacje w rodzinie to podstawa. Reszta jest pochodną tych dwóch. Zresztą, i tak nie masz wpływu na wszystko, szczególnie w kwestii zdrowia.

2. Czy nasze dzieci znajdą przyjaciół i nie będą dzikusami czyli co z socjalizacją?

Socjalizacja. Magiczne słowo na dźwięk którego jedna połowa zwolenników edukacji domowej truchleje, a druga wzrusza ramionami.

Słownik stwierdza lakonicznie, że socjalizacja to…

Proces przystosowania jednostki do życia w społeczeństwie.

Słownik Języka Polskiego PWN

Encyklopedia zaś wyjaśnia, że…

Socjalizacja

to proces przejmowania przez jednostkę wiedzy, kompetencji komunikacyjnych, umiejętności psychospołecznych, a także systemu wartości i norm, wynikający z oddziaływania środowiska społecznego;

Encyklopedia PWN

„Środowiska społecznego”! A środowiskiem społecznym może być i owszem – szkoła – ale też rodzina, ulica, czy nawet – więzienie! Jeśli ktoś przejmie wiedzę, kompetencje komunikacyjne i umiejętności psychospołeczne, a także wartości i normy, wynikające z oddziaływania środowiska społecznego, jakim jest więzienie, to będzie znakomicie zsocjalizowany w więzieniu, prawda?

Poza tym, jeśli nawet przyjęlibyśmy, że socjalizacja oznacza umiejętność życia w społeczeństwie, to pamiętajmy, że nie jest ona tym samym co umiejętność życia w szkole.

Szkoła i grupa zwana klasą szkolną w bardzo niewielkim zakresie przypomina społeczeństwo.

Spójrzmy na hierarchiczną strukturę szkoły. Na jednorodne wiekowo klasy. Na wojskowy, dość sztywny dryl i organizację czasu, który jest zaprogramowany prawie co do minuty. Podział na jednostki lekcyjne, arbitralnie określone na 45 minut. Na przedmioty, arbitralnie i nieco sztucznie podzielone na, dajmy na to, polski i historię. Bo dlaczego nie na naukę pisania, historię literatury, historię sztuki, filozofię, kulturę, dawne obyczaje, dzieje polityczne?

Co do hierarhii: czy gdziekolwiek poza szkołą, wojskiem i więzieniem istnieje podobna? (I nie mówcie mi że w pracy! W pracy nie jesteście przymusowo!) Czy gdziekolwiek poza szkołą istnieje przymus spędzania połowy dnia w grupie jednorodnej wiekowo? Czy gdziekolwiek poza szkołą, wojskiem i więzieniem istnieje przymus robienia wszystkiego „na dzwonek”? (I znów – nie mówicie mi że w pracy!)

Wracając do socjalizacji. Spójrzmy na fakt, że socjalizacja odbywa się poza domem, na zajęciach, wizytach u znajomych, podczas wycieczek, podróży, nawet na zakupach. Ale również, a może przede wszystkim – w rodzinie. To tutaj dzieci uczą się współpracy, obowiązków, pomagania sobie, wzbudzania i rozwiązywania konfliktów w bezpiecznej atmosferze i bez skrępowania.

Dzieci w edukacji domowej naprawdę nie są zamknięte w domu. Wręcz przeciwnie, czasem mogą mieć więcej możliwości odkrywania świata niż dzieci chodzące do szkoły.

Swoją drogą ciekawe, dlaczego nikt nie ma obaw związanych z wielogodzinnym „zamknięciem” dzieci w szkole, a tyle tych obaw pojawia się w momencie rzekomego „zamknięcia” w domu.

Mam też wrażenie, że przecenia się rolę grupy rówieśniczej.

Na pewno nikt – ani dzieci, ani dorośli – nie potrzebuje do życia codziennego, kilkugodzinnego kontaktu z grupą dwudziestu, trzydziestu rówieśników. Spójrzmy na siebie, dorosłych. Czy każdy z nas lubi przebywać codziennie przez wiele godzin w towarzystwie wielu osób? Czy nie lubimy czasem (!?) popracować czy zrelaksować się w ciszy i samotności?

W edukacji domowej można postawić na jakość, a nie ilość kontaktów.

Ponadto im dziecko starsze, tym częściej może o swoje przyjaźnie zadbać samodzielnie. Może samo pójść do kolegi, może samo zdecydować, do którego kolegi. Na pewno naszą rolą na początku jest zorganizowanie grupy znajomych, zaproponowanie zajęć, na których mogłoby znaleźć przyjaciół o podobnych zainteresowaniach. Na późniejszym etapie dziecko samo zadba o relacje w takim zakresie w jakim będzie potrzebowało i z ludźmi, którzy będą mu odpowiadać.

Myślę, że nawet najbardziej towarzyskie dziecko, jeśli tylko ma na co dzień możliwość kontaktu z dwojgiem – trojgiem dzieci, a przy tym chodzi od czasu do czasu na zajęcia grupowe i toczy normalne, rodzinne życie w zdrowej rodzinie – nie będzie miało problemów z tzw. socjalizacją. Nawet bycie jedynakiem w edukacji domowej nie oznacza braków w socjalizacji – znam takich jedynaków osobiście i są to świetne, komunikatywne dzieci.

Zresztą, często mylimy towarzyskość i komunikatywność z socjalizacją. Ale tak właśnie jest potocznie rozumiana socjalizacja – jako towarzyskość i komunikatywność. A przecież nie wszyscy jesteśmy ekstrawertykami, prawda?

3. Czy dam sobie radę z nauczaniem podstawy programowej?

A kto powiedział, że masz NAUCZAĆ podstawy programowej? Nawet ustawa o spełnianiu obowiązku szkolnego poza szkołą mówi, że rodzic ma ZAPEWNIĆ dziecku MOŻLIWOŚĆ realizacji podstawy programowej. Ty masz tego dopilnować. Dopilnować, by dziecko zdało egzaminy.

Są oczywiście różne „szkoły” edukacji domowej, że się tak wyrażę. Co rodzina to inny styl, inne wartości, inne priorytety.

Dla jednych najważniejszy w edukacji domowej jest fakt bycia razem i wychowanie dzieci na dobrych, szczęśliwych ludzi. Bardzo mi się podobało, jak mówił o tym Caleb, nasz gość z Kansas, z którym przeprowadziłam niedawno wywiad.

Dla innych wielką wartością jest wykształcenie, i ci edukację domową traktują jako możliwość lepszego, bardziej indywidualnego kształcenia swoich dzieci. Inwestują w prywatnych nauczycieli, zapisują dzieci na wszelkie możliwe zajęcia.

Jeszcze inni sami stają się nauczycielami (czasem nimi zresztą są), przygotowując i prowadząc z dziećmi lekcje i zajęcia w domu.

Jeszcze znów inni uczą się razem z dziećmi bądź poszukują nauczycieli – mistrzów wśród znajomych i sąsiadów.

Wielu jest takich, zwłaszcza rodziców dzieci starszych, którzy każą (pozwalają?) dzieciom uczyć się do egzaminów samodzielnie, bo wierzą w ich inteligencję i chcą, by były samodzielne.

Są też tacy rodzice, którzy w ogóle nie każą się dzieciom uczyć, żywią bowiem oni dziwaczne przekonanie, że kazać się dziecku uczyć to tak jakby kazać mu oddychać. (Napisałam o tym w artykule Uczą się same.)

Tak naprawdę ten podział nie istnieje. Styl edukacji domowej każdej rodziny jest jak koktajl. W każdym są trochę inne proporcje składników, każdy ma inny kolor i smak. I każdy ma różne proporcje witamin i składników mineralnych, rzecz jasna.

I wydaje mi się, że najzdrowszy i najsmaczniejszy jest koktajl, który ma przynajmniej dwa składniki. A jeszcze zdrowiej i ciekawiej jest pić różne koktajle, prawda? (Polecam mój artykuł o „koktajlach” zatytułowany Od ściany do ściany.)

Nasz przepis na koktajl zwany realizacją podstawy programowej jest taki, że zasadniczo praktykujemy unschooling, czyli jestśmy rodzicami, którzy w ogóle nie każą się dzieciom uczyć. Z wyjątkami, którymi są: matematyka, polski (pisanie), angielski i… akordeon (chłopcy są w szkole muzycznej).

Staramy się, żeby w miarę regularnie, małymi porcjami dzieci robiły zadania z matematyki i angielskiego, ćwiczyły pisanie, no i ćwiczyły na akordeonie. Matematykę zazwyczaj robią samodzielnie, angielskiego uczą się razem ze mną. Optymalnie byłoby robić to oczywiście codziennie, ale dwa-trzy razy w tygodniu też jest dobrze. Cóż, zdarzają się nam tygodnie tak zajęte innymi zajęciami, że nie mamy siły na nic więcej.

Jeśli chodzi o pozostałe przedmioty, zdajemy się na nałóg czytania, którym są zarażone nasze dzieci, oraz na rozbudzanie ciekawości świata innymi metodami, o których poniżej.

Te metody to pozostałe składniki naszego koktajlu: różnorakie zajęcia i lekcje prywatne (grupowe, u znajomych). Ostatnio staramy się by nie było ich dużo (raz, dwa razy na tydzień), bo łatwo się w tym zapędzić i zapomnieć że edukacja domowa jest poniekąd też po to, by zwolnić tempo życia. (Minimalizm w edukacji domowej – czy jest potrzebny?)

Przygotowanie do egzaminów wygląda u nas w uproszczeniu następująco (dla jasności napiszę, że zaczęliśmy teraz trzecią i szóstą klasę podstawówki). Na pewien czas przed egzaminami siadamy i powtarzamy materiał do egzaminu, przy czym okazuje się, że wiele rzeczy dziecko nauczyło się „nie wiadomo gdzie i kiedy”, niektóre trzeba usystematyzować czy przypomnieć, a niektórych się rzeczywiście douczyć. I wtedy dziecko się doucza. A my, rodzice, pomagamy, jeśli trzeba.

Aktualizacja z 1 marca 2017 roku: właśnie napisałam artykuł o naszych przygotowaniach do egzaminów na koniec szóstej klasy szkoły podstawowej.

Powtórzę jeszcze raz to, co pisałam o radzeniu sobie. Tak jak każda rodzina jest inna i ma różne potrzeby, tak każde dziecko jest inne i z każdym trzeba trochę inaczej postępować. Czytaj: inaczej motywować, zachęcać, inspirować czy zapewniać inne zajęcia.

Jedno dziecko nie jest w stanie usiedzieć w miejscu przez pięć minut, chyba, że coś czyta albo gra w planszówkę, inne godzinami rysuje i pisze bez zachęcania, a znów inne nawet do czytania nie zapędzisz kijem, bo tylko by biegało po dworze (albo polu, jeśli ktoś woli).

Każde na coś innego jest „przeznaczone” i nie pozostaje nam nic innego, jak to uszanować. Nie każdy może być naukowcem, nie każdy tancerzem, nie każdy kucharzem.

4. Czy powinnam korzystać z podręczników?

Właściwie ktoś, kto decyduje się na edukację domową nie używa raczej słów typu „powinnam”, bo inaczej siedziałby w szkole i się nie wychylał.

Ale. Jako się rzekło kilka akapitów wyżej, ustawa o systemie oświaty obliguje nas do tego, byśmy zapewnili naszym dzieciom możliwość realizacji podstawy programowej.

Nasze dzieci muszą więc zdawać egzaminy. Z podstawy programowej. A gdzie można znaleźć podstawę?

Na stronach internetowych ministerstwa oświaty. Na stronach internetowych szkoły. Możemy też oczywiście poprosić o nią w szkole, do której są zapisane nasze dzieci. Podstawa programowa to nie wiedza tajemna i mamy do niej dostęp.

A co z podręcznikami? Są napisane na podstawie podstawy programowej. Jest w nich wiedza, której posiadanie jest poniekąd gwarancją zrealizowania podstawy programowej.

Jednak trzeba pamiętać o dwóch sprawach.

Po pierwsze, podręczniki są stworzone do pracy w szkole. W warunkach szkolnych.

Niejednokrotnie przekonałam się o tym dość boleśnie na własnej skórze, gdy moje dzieci, bynajmniej nie stworzone do „pracy” w szkole, a już tym bardziej do pracy z podręcznikiem, odmawiały realizacji zadań z podręcznika, twierdząc, że są nudne, trudne, nieciekawe, i w ogóle odciągające od innych, znacznie ciekawszych zadań – nie z podręcznika, jeśliby ktoś jeszcze nie zgadł.

Z podręcznikami często jest tak, że gdy podrzucisz chytrze dziecku na szafkę nocną podręcznik i książkę popularnonaukową – dziecko na 90 % wybierze tę drugą.

Zdarzają się oczywiście chlubne wyjątki, jak np.: seria do nauczania wczesnoszkolnego WSIP „Przygoda z klasą”, którą nasze dzieci lubiły (co oznacza, że TROCHĘ zadań z niej robiły), albo podręczniki do nauki języków obcych, które też dobrze się u nas „przyjęły”.

Tak czy siak, podręcznik jest pomyślany na użytek szkolny, gdzie dzieci mają siedzieć w ławkach przez 45 minut, a dla nauczyciela najłatwiejszym sposobem realizacji podstawy programowej jest właśnie realizacja zadań z podręcznika, która to realizacja właśnie zapewnia możliwość utrzymania dzieci w ławkach rzeczone 45 minut. (Mylę się? Proszę, wyprowadźcie mnie z błędu!)

Skoro podręcznik pomyślany jest do szkoły, a dom to nie szkoła, to… wiadomo. Materiał w podręcznikach jest trochę sztucznie i arbitralnie podzielony na jednostki lekcyjne, i jest to podział, który w nauczaniu domowym się nie sprawdza.

Ja nazywam to brzydko „sieczką”, czyli miszmaszem różnych treści pomyślanym tak, żeby w godzinie lekcyjnej zmieścić różne aktywności i dzieci nie zanudzić. Jednak z punktu widzenia zwykłego, nie – szkolnego – czytelnika, wydeje się dziwnie powiązanym (nie powiązanym?) zbiorem treści.

Po drugie, podstawa programowa jest rozpisana na trzy-, czteroletnie cykle edukacyjne: klasy 0-3, 4-6 i tak dalej.

Podręczniki natomiast są, z nielicznymi wyjątkami (informatyka, plastyka) przeznaczone na jeden rok szkolny. Zatem na jeden, dajmy na to, trzyletni cykl edukacyjny opisany w podstawie programowej przypadają trzy podręczniki. I od autorów podręcznika (czytaj: wydawnictwa) zależy, co znajdzie się w którym.

Zatem w praktyce może być tak, że np. opis cyklu rozrodczego żaby w podręczniku wydawnictwa A znajdzie się w czwartej klasie szkoły podstawowej, a w podręczniku wydawnictwa B – w szóstej. A egzamin dzieci zdają przecież co roku. Dlatego najlepiej sprawdzić w szkole, do której zapisane są nasze dzieci, według jakich podręczników będą egzaminowane.

Podsumowując: nie musisz korzystać z podręczników. Możesz, ale nie musisz. Jest taka różnorodność książek popularnonaukowych dla dzieci, w ogóle książek dla dzieci, że od momentu, gdy dziecko nauczy się czytać, zapisujesz je do biblioteki i masz z głowy jego edukację.

Nasze dzieci czytają nałogowo i jest to ze wszech miar wkurzające, bo nawet zjeść obiadu nie można bez książki. (Żeby nie było – mamy zasadę, że przy wspólnych posiłkach nie czytamy, ale dzieci – i nie tylko dzieci! – i tak wciąż próbują ją łamać.) Gdy były małe, bardzo dużo im czytałam. Sami z mężem też kochamy czytać. Więc pewnie mamy łatwiej. Bo bywają dzieci, które za czytaniem nie przepadają. Wtedy rodzice muszą poszukać innych sposobów „dawkowania” wiedzy. Lekcje muzealne, warsztaty, zajęcia w ogniskach pracy pozaszkolnej i tym podobne aktywności są dobrym tropem. Bardzo polecam też czytanie dzieciom na głos. Nawet dużym!

A podręczniki przydają się w przygotowaniach do egzaminów.

Choć nie są niezbędne.

Bardzo polecam korzystanie z ciekawych stron internetowych (m.in. Khan Academy), a na etapie nauczania początkowego – z PUS-ów wydawnictwa Epideixis. Epideixis ma też świetne klocki GEO do rozwijania wyobraźni przestrzennej, przydatne do nauki geometrii (tutaj opisałam nasze pomoce, nie tylko wydawnictwa Epideixis). Bardzo rozwijające są też gry planszowe, o których napisałam co nieco w artykule „Nasze ulubione planszówki”.

To tyle na dziś. W następnym artykule zmierzę się z następną porcją pytań, z jakimi się zetknęłam. Chętnie też odpowiem na Wasze pytania, jeśli jakieś macie.

A jeśli ten artykuł wydał się Wam przydatny i ciekawy, proszę, udostępnijcie go lub prześlijcie komuś, komu Waszym zdaniem może się przydać. Dziękuję!

Autor: Kornelia Orwat

To ja. Kornelia zwana Werką, żona męża i mama trójki: absolwenta liceum (pracującego jako grafik 3D), licealisty i ósmoklasistki. Od 2011 roku tkwię w szaleństwie zwanym edukacją domową. Uczę się korekty tekstu i bycia minimalistką. Czasami śpiewam w chórze. Jestem też autorką jednego z pierwszych w Polsce blogów na temat idei zero waste (www.odsmiecownia.pl) i dwóch książek o edukacji domowej: „Droga w nieznane? Edukacja domowa dla początkujących” i „Edukacja domowa niejedno ma imię. Mentorzy edukacji”.

10 komentarzy

  1. Tak sobie czytam o porównaniu szkoły do wojska, więzienia – przypomniała mi się dawna lektura Goffmana o instytucjach totalnych 🙂
    Swoją podstawówkę zapamiętałam jako (wiem, że to dziwnie brzmi) miejsce-komunizm, o sztywnych strukturach, nakazanym szacunku do nauczycieli i zasadzie niedyskutowania i słuchania. Do dziś mam koszmary związane z podstawówką – a byłam osobą, która nie cierpiała za łamanie zasad.
    Tak się zastanawiam, że myślenie o komunizmie w związku ze szkołą wynikało z tego, że „ciężkie” filmy oglądałam od najmłodszych lat, np. „Barwy ochronne” czy „Cwał” – i chyba już w podstawówce mi się one kojarzyły z rzeczywistością szkolną.

  2. Odniosę się wpierw do tego odpuszczania sobie. Ja staram się nie odpuszczać sobie za dużo, ale mam świadomość własnych ograniczeń I tak się z nimi zmagając zastanawiam się czasem co jeszcze musiałabym sobie odpuścić, gdybym musiała dwójkę dzieci codziennie dowieźć do szkoły (w niektórych rodzinach to czasem jest kilka różnych placówek) zdążyć do pracy, zdążyć po pracy je odebrać i ewentualnie zawieźć na jakieś zajęcia i jeszcze w domu ogarnąć to co ogarniam teraz, ze o pomocy dzieciom w pracy domowej tylko wspomnę. Jakoś nie wierzę, że wysyłając dzieci do szkoły a sama idąc do pracy miałabym więcej czasu energii i sił do radzenia sobie i lepiej bym wszystko ogarniała 😛

    Co do opanowania podstawy programowej. Mnie unschooling pociąga ale się go trochę boję. Może to odzywa się moja nadmierna potrzeba by mieć wszystko pod kontrolą? Zatem włączam się w rozmaite projekty blogowe i organizując dzieciom zabawy i warsztaty przemycam niezbędną porcję wiedzy. Inna sprawa, że moje dzieci są jeszcze małe. Starsza zaczęła czytać a młodsza jeszcze nie, więc o ile książki bardzo lubią to same sobie ich jeszcze nie przeczytają.

    1. Szczerze mówiąc też tak czasem się zastanawiam jak robią to kobiety, które i pracują i ogarniają dom i dzieci. Z tym że jednak idąc do pracy odpoczywasz od dzieci, robisz coś innego, masz „płodozmian” mózgu, że się tak wyrażę. Twierdzę uparcie, że edukacja domowa jest ogromnym obciążeniem psychicznym i fizycznym dla kobiety właśnie przez ten 24 godzinny dyżur z dziećmi, często przy piersi czy u nogi, często z nadwrażliwcem czy nadpobudliwcem, a zdarza się (mi), że i z flegmatykiem (nie wiem co gorsze). Na szczęście z wiekiem dzieci się odklejają i idą w świat coraz częściej, samodzielnie. Juhu! Moje już to robią 🙂
      A co do tego czy więcej sił byśmy miały pracując poza domem, to nie mam wątpliwości, że NIE miałybyśmy. Wczesne wstawanie, pośpiech, dojazdy do szkół, przedszkoli, pracy… dlatego wolę ED. A kwestia radzenia sobie czy nie to faktycznie kwestia priorytetów. Doba ma 24 godziny i dla mam w ED, i dla pracujących poza domem 🙂 Ile się zmieści to się zmieści, dla każdego co innego zresztą 🙂
      Co do unschoolingu to fajne są właśnie takie projekty blogowe, bo wtedy dzieci nie wiedzą że się uczą 🙂 dla nich to zabawa przecie. Ale się rozpisałam…

  3. Bardzo fajnie się Ciebie czyta :)))
    ja z tych co jestem przed ed, ale bardzo chcę…na razie chłonę i mam nadzieję, że mój mąz tez da się w pełni pochłonąc 😉
    my nie mamy ed a już mam non stop komentarz, że dziecku krzywdę robię brakiem socjalizacji ;)))
    pozdrawiam serdecznie i czytam dalej 🙂
    Basia

    1. Agnieszko nie bardzo mogę akurat w tym wpisie znaleźć miejsce, gdzie piszę o projektach blogowych, ale te które znam to takie jak np. „Matematyka na święta” u Buby Bajdocji (https://bajdocja.blogspot.com/2020/03/matematyka-na-swieta-6-linki-uczestnikow.html?m=1). Czyli że jeden bloger ogłasza jakiś temat i chętni piszą na ten temat artykuły (robią doświadczenia, zadania, wymyślają zabawy tematyczne). Dużo się można od siebie nauczyć wtedy.
      Nie wiem czy o to Ci chodziło?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *