„Kiedy Bóg zamyka drzwi, zostawia uchylone okno.”
Matka czuwająca przy umierającym synu czuwa przy tym uchylonym oknie. Szuka pomocy u Boga, nie traci nadziei. Skąd czerpie siły, by wytrwać? Posłuchajcie.
Niedawno słuchałam wypowiedzi pewnej młodej kobiety będącej coachem rodzicielskim. Powiedziała coś, z czym w pierwszym odruchu nie mogłam się zgodzić. Mianowicie oznajmiła, że nie ma czegoś takiego jak instynkt macierzyński.
Z kontekstu wynikało, że chodziło jej o wrodzoną chęć i przede wszystkim umiejętność zajmowania się swoim nowonarodzonym dzieckiem.
Chodziło o fakt, że od świeżo upieczonej matki oczekuje się gotowości i umiejętności opiekowania się noworodkiem dwadzieścia cztery godziny na dobę, a często jest to ponad jej siły.
Jednak nie wiem czy ma to coś wspólnego z instynktem.
Instynkt to przecież biologia. Nie jestem specjalistką i nie chcę się wymądrzać, ale wiem na pewno, że chodzi tu o hormony, między innymi oksytocynę, która jest sprawczynią napływu uczuć macierzyńskich do nowo narodzonego dziecka. Czasem zdarza się jakaś „awaria” i to nie działa (np. po cesarskim cięciu), ale zasadniczo instynkt tak rozumiany na pewno istnieje. Są też badania wskazujące na to, że komórki dziecka przenikają do mózgu matki podczas ciąży dzięki czemu matka i dziecko stają się oboje w jakimś sensie hybrydami.
Oczywiście ani hormony, ani komórki dziecka w mózgu matki nie sprawią, że będzie ona miała wrodzoną umiejętność zmieniania pieluch i gotowania zupek, bo to kwestia kulturowa, a nie biologiczna. Kultura i biologia, miłość i instynkt.
Zakochanie też jest biologią, czyli działaniem hormonów i feromonów. Czyli trochę instynktem. Dopiero gdy świadomie kochamy już bez pomocy lub z mniejszą pomocą hormonów, mówimy o prawdziwej miłości. Takiej nie za coś, ale pomimo czegoś.
Pewnie podobnie jest z instynktem i miłością macierzyńską. Instynkt sprawia, że mamy ochotę przytulać i całować słodkie ciałko i nie widzimy świata poza nim. Zaś miłość sprawia, że zamiast wyrzucić wrzeszczącego kilka godzin niemowlaka przez okno tulimy go, nosimy i kołyszemy, choć padamy z nóg.
Instynkt pomaga na początku. Miłości trzeba się uczyć.
Ostatnio trafiłam na książkę Beaty Kanik „Czuwałam przy uchylonym oknie” (WAM, 2016).
Są to wspomnienia matki towarzyszącej dwudziestoletniemu synowi w chorobie i umieraniu.
Kupiłam tę książkę z myślą podarowania mojej matce chrzestnej, która straciła siedemnastoletniego syna w wypadku samochodowym. Sądziłam, że „wysłuchanie” kobiety przeżywającej podobne cierpienie po stracie dziecka mogłoby jej ulżyć. Jednak boję się, że bolesne wspomnienia odżyją (tragedia miała miejsce już dwadzieścia lat temu).
Wracając do książki. Jest to wstrząsające świadectwo. Czytając płakałam jak bóbr.
Nie umiem sobie nawet wyobrazić jak trudnym doświadczeniem jest patrzenie na odchodzenie własnego dziecka.
Życie w panicznym strachu, że może ono umrzeć w każdej chwili, a jeśli nawet nie dziś, to za miesiąc, dwa – na pewno. A jeśli za miesiąc czy dwa, to ile jeszcze będzie musiało wycierpieć. A matka będzie się do niego uśmiechać i pocieszać, kryjąc strach i rozpacz.
Jestem panikarą – gdy tylko któreś z dzieci ma gorączkę lub biegunkę, sama mam biegunkę, palpitacje i nogi się pode mną uginają.
Jak wielki ciężar strachu, niepewności i bólu z powodu cierpień jakie przeżywał chory syn musiała dźwigać autorka tych wspomnień! Ile jest matek przeżywających to samo co ona?!
Nawet nie zdawałam sobie sprawy z tego, jaką szczęściarą jestem, mogąc cieszyć się zdrowymi dziećmi. Nawet nie zdawałam sobie sprawy z tego, jaką krótkowzrocznością wykazuję się narzekając na to, że dzieci są nieposłuszne, roztrzepane czy pyskate.
Cieszę się, że Beata Kanik znalazła w sobie natchnienie, by spisać tę trudną i dla niej, i dla czytelnika historię.
Bo jeśli ktoś wątpi w istnienie instynktu macierzyńskiego bądź miłość macierzyńską, to znajdzie w tej książce dowód na ich istnienie.
To, co wtedy przechodziliśmy, bez wahania nazywam piekłem na ziemi. Jeśli ktoś dziewięć miesięcy wcześniej powiedziałby mi, że poradzę sobie z taką tragedią, nigdy bym w to nie uwierzyła. Zawsze byłam lękliwą, znerwicowaną osobą, która z każdą głupotą biegła do lekarza. Ale chyba nikt nie zdaje sobie sprawy, jaki potencjał siły, wiary i miłości znajduje w sobie matka, kiedy przyjdzie jej walczyć o ukochane dziecko – i to bez względu na to, ile dziecko ma lat. Bo to jest człowiek, którego nosiła pod sercem. Człowiek, który wyszedł z jej łona. Człowiek, który dla matki jest największą wartością. Dla Marcina byłabym gotowa zrobić wszystko. Nawet umrzeć, gdyby on dzięki temu mógł żyć.