Popularny niegdyś tytuł głosi, że „Grzeczne dziewczynki idą do nieba, a niegrzeczne tam gdzie chcą”. A co, jeśli niegrzeczne też chcą do nieba? Mają być grzeczne? Tak?
Wszystko pięknie, tylko co to znaczy „być grzeczną” czy „niegrzeczną”?
Naszła mnie na przykład ostatnio refleksja, że im jestem niegrzeczniejszą dziewczynką, tym lepiej idzie mi trzymanie w ryzach własnych dzieci. Im częściej mówię do nich: „Stop! Teraz ja mówię, poczekaj”, „Idźcie do swojego pokoju, my z Tatą chcemy porozmawiać”, „Sam sobie przynieś wody”, „Nie. Dwie bajki na dziś wystarczą” i tym podobnie, tym mniej na nich krzyczę. (A co? Myśleliście że nie krzyczę? Cóż… Moja tajna teoria głosi, że matki dzielą się na te, które krzyczą na dzieci i na te, które nie przyznają się, że krzyczą.)
Grzeczna dziewczynka. Młoda mama.
Kiedy byłam grzeczną dziewczynką, pozwalałam, by nasz pierworodny, dziś prawie czternastolatek, a wówczas w wieku lat jeden i pół, wodził mnie za nos. Nie był grzeczną dziewczynką, o nie! Był bardzo pewnym siebie i swoich potrzeb chłopczykiem, który swoją determinacją i konsekwencją w egzekwowaniu tych potrzeb totalnie mnie omamił i zdezorientował. Omamił i zdezorientował. Tak, tylko tym mogę dziś wytłumaczyć to, że dałam się wodzić za nos. Wiecie jak to jest. Jesteś młodą mamą, rodzisz dziecko. Masz wbite do łba, że karmić trzeba na żądanie. Na żądanie!
Oto słowo klucz! Wbili ci do głowy (gdzie? w internetach, w książkach, w szkole rodzenia…), że masz karmić na żądanie, ale nie powiedzieli, że jeśli żądanie trwa NON STOP, to masz powiedzieć STOP. Masz odłożyć wrzeszczący tłumoczek i SPOKOJNIE iść się wykąpać, zjeść śniadanie, i zrobić wszystko to, czego potrzebujesz. SPOKOJNIE. Bo jak tłumoczek trochę powrzeszczy, to mu korona z główki nie spadnie.
Ale Ty nie. Ty nie możesz SPOKOJNIE się wykąpać, zjeść śniadanie, itp. Ty zabierasz tłumoczek pod prysznic… to znaczy przy prysznicu stawiasz leżaczek z tłumoczkiem i kąpiąc się, śpiewasz mu „Malowany wózek, para siwych koni” piętnaście razy w kółko, żeby tylko tłumoczek nie wrzeszczał. Śniadanie jesz z tłumoczkiem przy piersi. Przygotowujesz je z tłumoczkiem w nosidełku. Mówiąc krótko, szybko po porodzie pierworodnego ulegasz złudzeniu, że DZIECKO JEST NAJWAŻNIEJSZE. I szybko zapominasz, że dziecko potrzebuje matki zrelaksowanej, wyspanej, najedzonej, wykąpanej…
A potem już z górki.
Pierworodny rośnie i coraz bardziej przyzwyczaja się, że jego żądania są prawie zawsze spełniane. Bo raz, że matka też się przyzwyczaiła, a dwa, że matka jest jednak grzeczną dziewczynką, i nie umie dziecku odmówić. Jasne – wie, że trzeba dziecku odmówić i oczywiście odmawia, tyle że gdzieś tak za dwudziestym ósmym razem. Choć wolałaby za drugim. Oprócz tego, że matka nie umie dziecku odmówić, matka nie umie też od dziecka wymagać. Matka jest grzeczną dziewczynką, więc prosi grzecznie. A dziecko grzecznie odmawia. Więc matka znów prosi, dziecko znów odmawia i tak się sobie droczą, aż w końcu… matkę krew zalewa i wylewa… się.
Wylewa się cała frustracja. Za noce nie przespane, za siusiu w nerwach robione, za śniadania z tłumoczkiem u piersi jedzone… I matka z grzecznej dziewczynki przeistacza się w potwora.
A można było inaczej.
Można było wcześniej. Wcześniej odmówić, nie za dwudziestym ósmym razem. Można było bardziej zdecydowanie. Bardziej zdecydowanie wymagać. Zamiast być grzeczną dziewczynką, można było być pewną siebie i swoich potrzeb kobietą. Która je w sposób spokojny, ale konsekwentny zaspokaja. Bez szkody dla dziecka.
Zastanawiam się, dlaczego niektóre matki muszą doświadczyć macierzyństwa kilka razy (tak jak ja), by zrozumieć jak bardzo ważne jest wyznaczanie granic, podczas gdy inne mają to wyznaczanie granic we krwi i nawet nie wiedzą, że to tak się nazywa?!
Zastanawiam się, czy przyczyną tego stanu rzeczy jest fakt bycia grzeczną dziewczynka, która wbrew przytoczonemu na początku tytułowi wcale nie idzie do nieba, tylko do piekła? Bo przecież im większa frustracja spowodowana niepilnowaniem własnych granic, tym większa złość na tych, którzy te granice przekroczyli.
Zastanawiam się też, czy przyczyną tego stanu rzeczy nie jest fakt bycia wrażliwcem, który nie może znieść płaczu, wrzasku, krzyku dziecka, i zrobi wszystko byleby tylko do nich nie dochodziło? Na swoją własną zgubę, bo na dłuższą metę działa to na zasadzie „daj palec, to wezmą całą rękę”.
Zastanawiam się wreszcie, dlaczego w tych wszystkich internetach, książkach i szkołach rodzenia tak mało mówi się o wyznaczaniu i pilnowaniu swoich granic? Granic własnej prywatności, wolności, wytrzymałości i cierpliwości. Wiem, wiem, dzisiaj mówi się o tym już całkiem dużo. Dużo więcej niż czternaście lat temu, kiedy urodziłam Najstarszego. Tylko trzeba wiedzieć czego szukać.
A więc, drogie młode mamy: Szukajcie nie tylko poradników na temat pieluchowania, nauki czytania czy raczkowania. Szukajcie poradników na temat wyznaczania i pilnowania własnych granic.
Swoją drogą ciekawe, że dzieci rodzą się z tą umiejętnością prawie wszystkie, bez wyjątku. Zatem gdzie i kiedy ją gubimy?! Oto jest pytanie!