Zrobiłam listę ośmiu zasad, jakie panują w naszym domu (to znaczy… jakie JA chciałabym, żeby panowały w naszym domu, coby dało się jakoś wytrzymać o zdrowych zmysłach).
Patrycja popatrzyła, przeczytała i mówi:
– I ty myślisz, Mamo, że to się uda?!
– Co?
– To wszystko robić!
No tak. Dzieci we mnie nie wierzą. Zaraz, zaraz. We mnie nie wierzą?
Nie, nie wierzą w siebie. Nie ufają, że dadzą radę tych zasad przestrzegać.
Chwila, a może jednak we mnie? Może nie wierzą w nas, w mamę i tatę? Nie wierzą, że zdołamy wspomniane zasady wyegzekwować?
Obawiam się, że chodzi i o jedno, i o drugie. Ale nie chcę wdawać się w dywagacje, kto, co i jak powinien robić, żeby TO się udało. Bo i tak wiadomo, że się nie uda.
Taka jest prawda. Nie uda się. A raczej uda, ale nie od razu, nie zawsze, nie każdemu. I nie wiem, czy nazwać to pesymizmem, czy realizmem, czy wręcz optymizmem: bo jednak czasem – mimo naszych słabości i przeciwności losu – się udaje? W każdym razie takie zasady domowe, jak i inne zresztą, warto, a nawet należy mieć. Zasady są drogowskazem, naszą listą zadań, przypominajką i w ogóle… no, wiecie, ładną karteczką na ścianie (o ile poprosicie dzieci, by je ładnie rozrysowały i rozpisały).
Ale wrócę do kwestii wiary w siebie. I tytułowego pytania o to, czy jestem dobrze zorganizowana.
Całe życie myślałam, że nie jestem. Całe życie ciągnie się za mną (wiecie, to jak jechanie na opinii w szkole) opinia osoby roztrzepanej, zapominalskiej, kroczącej z głową w chmurach i chaotycznej. Często słyszałam, że jestem nieogarnięta – prawdę mówiąc, nie było wtedy jeszcze takiego słowa – ale o to mniej więcej chodziło. No więc skoro słyszałam, to tak myślałam. Wiecie, jaka to siła?
Siła przekonań i uprzedzeń, powiedziałby ktoś.
Na szczęście, Bogu dzięki, na mojej drodze postawił On dwie osoby. Wujka Waldka i moją teściową, mamę Jadzię. Oboje niestety już odeszli. Wujek pięć lat temu w wieku lat 58, a mama Jadzia – zaledwie pół roku temu, w wieku lat 75. I zawsze, kiedy o nich myślę, przypominam sobie jedną szczególną rzecz: oboje często mówili mi, jaką jestem świetnie zorganizowaną mamą. Oboje chwalili i podziwiali za to, że radzę sobie z trójką dzieci, ich wychowaniem, edukacją domową i domem.
I wiecie co? Ja to ich chwalenie i podziwianie traktowałam z przymrużeniem oka. Sądziłam, że ściemniają. Że mówią tak, bo wypada, bo chcą mi zrobić przyjemność, bo po prostu tacy są. Mili. Uprzejmi.
Ale to było coś więcej. W pewnym momencie dostrzegłam, że oni WOLĄ dostrzegać i doceniać to, co dobre, niż szukać i wytykać to, co złe. WOLĄ.
Zwróćcie uwagę na to słowo: wolą. To znaczy – używać woli. Własnej woli. Robić coś z rozmysłem, świadomie, używając woli.
W pewnym momencie więc, począwszy używać WOLI, zaczęłam myśleć o sobie, że jestem naprawdę świetnie zorganizowana. Niebezpodstawnie zaczęłam myśleć. Zrazu pomyślałam niewinnie: A może oni mają rację? Może wcale nie ściemniają?
Zaczęłam analizować, co robię na co dzień.
Mam troje dzieci. W edukacji domowej. Dwoje chodzi do szkoły muzycznej. Trzecia na balet i skrzypce. Wszystkie na coś tam jeszcze (każde na co innego). Do tego zajęcia okazjonalne, co rusz inne. Spotkania z innymi dziećmi i rodzinami w edukacji domowej. A to wszystko trzeba: zorganizować, zaplanować, zapisać w kalendarzu, przypomnieć, dopilnować żeby się przygotowały, poćwiczyły, odrobiły, pojechały, poszły. Albo iść z nimi, pojechać, zawieźć, przywieźć.
A, i jeszcze trochę spontanu. Na przykład: Co wy na to, żebyśmy dziś pojechali do ZOO?
Tyle zajęcia. A w domu? Wygnać na dwór albo iść, jechać z nimi gdzieś na wybieganie, przewietrzenie. Zrobić zakupy, zaplanować (albo zaimprowizować) posiłki, uprać, posprzątać, ogarnąć, zagonić do lekcji (egzaminy, panie, jak ten miecz Domoklesa wiszą nad głową), odgonić od „Calvina i Hobbesa” albo innych „Zwiadowców”, zagonić do ścielenia łóżka, mycia zębów, ubierania, rozbierania, sprzątania po sobie, gimnastyki korekcyjnej, zrobienia zmywarki albo zdjęcia prania.
Przy tym wszystkim, w tak (głupio) zwanym międzyczasie (no bo co to jest miedzyczas?! coś jak przemykanie między kropelkami deszczu, będące specjalnością Makowej Panienki?), muszę gasić pożary emocji, wątpliwości, frustracji, kłótni, rozterek egzystencjalnych, fochów i innych wszelkiego rodzaju problemów roztrząsanych nieraz w nieskończoność tak, że czasem już po śniadaniu padam wykończona na pysk (tzn. na fotel padam).
A więc – wreszcie – paść na fotel i znaleźć chwilę dla siebie. Na oddech, pozbieranie myśli. Na pisanie, czytanie, szydełkowanie, relaks.
Znaleźć też chwilę dla najbliższych. Każdego z osobna. Wysłuchać, pokiwać głową, przytulić, posiedzieć, pobawić się, poczytać na głos.
I jeszcze – sprawy, sprawy, sprawy. Faktury, rachunki, opłaty, zarządzanie najmem (taki nasz mały biznesik), samochód, lekarze, badania kontrolne, choroby.
W sumie, jak tak pomyślę, to wszystkie te rzeczy, które wymieniłam, są dla każdej przeciętnej kobiety chlebem codziennym. I chyba dlatego to my, kobiety, tak bardzo interesujemy się planowaniem i organizacją czasu i tak lubimy wszelkiego rodzaju planery i poradniki na ten temat.
Czy jestem więc dobrze zorganizowana?
Jako się rzekło: jakoś to wszystko ogarniam. I jeśli przez dobre zorganizowanie rozumiemy umiejętność planowania, wyznaczania sobie celów i trzymanie się planów po to, by swoje cele zrealizować, to… trochę tak, a trochę nie. Bo owszem, planuję, mam cele i je realizuję, ale moje plany zawsze żyją swoim życiem. To znaczy – robię to, co zaplanowałam, ale nie w zaplanowanej kolejności i nie w zaplanowanym tempie.
A co najbardziej wkurzające – pomiędzy sprawy zaplanowane wskakują mi jakieś niezaplanowane. I nie zawsze jest to tak zwana siła wyższa, tylko moje nastroje i kaprysy. O!
Co rzekłam, siedząc jak na szpilkach, bo za chwilę idę na dwudziestą rocznicę ślubu siostry męża, a jeszcze jestem nie ubrana. Ale wpis na blogu musi być! Bo wcześniej jakieś siły – wyższe czy nie – nie pozwoliły mi go napisać. A może po prostu znów nawaliłam i mści się na mnie moja skłonność do odwlekania?
Tak, to na pewno to.
Miłego weekendu, moi drodzy!
Ps
Nazajutrz po napisaniu powyższego dostałam newsletter od Eweliny Mierzwińskiej, w którym poinformowała mnie, że zaprasza do lektury artykułu o przekonaniach i o tym jak wpływają na nasze życie. Fajny zbieg okoliczności, prawda?
A mnie naszła jeszcze jedna refleksja.
Mianowicie zobaczcie – jakże często myślimy, że dobra organizacja to brak chaosu i nieprzewidzianych zdarzeń, które krzyżują nasze plany. A przecież chaos i nieprzewidziane zdarzenia to prawa fizyki! Nie przeskoczymy tego. Możemy tylko nauczyć się radzić sobie z tym i… może nawet wykorzystywać na swoją korzyść? W jaki sposób? Hmm. Nie wiem na pewno, ale myślę, że to trochę jak z wyciąganiem nauk ze swoich porażek, z dostrzeganiem, że szklanka jest w połowie pełna, a nie pusta. To jak przysłowiowe „nie ma tego złego, coby na dobre nie wyszło”. Jak moja niedawna sytuacja, kiedy byłam chora i nie miałam siły na nic, więc żeby nie umrzeć z nudów, zaczęłam dziergać na szydełku i odkurzyłam zapomnianą pasję.
Ale jesteś fajna i co za super tekst! Chyba go sobie jeszcze z 10 razy przeczytam w tak zwanym międzyczasie Sama uwielbiam planowanie, ale mam wrażenie, że życie daje mi wiecznie pstryka w nos , bo ciągle mi coś nagłego wypada i moje plany biorą w łeb. Pozdrawiam znad garnka z gotującym się syropem do gruszek na zimę, ktore miajam zrobic w minioną sobotę – dopiero zaczyna się gotować, więc zdążyłam przeczytać Twój tekst
Lupa, dziękuję! Mam nadzieję, że gruszki będą pyszne, mimo że zrobione później niż planowałaś, hihi.
Pozdrawiam!
A tak na serio, to po co ci te zasady? Bo ja nie rozumiem ani jednej z nich. My w domu jemy wszędzie, przerywamy sobie, kłócimy się, lekcje odrabia się zagryzając śniadaniem na podłodze, Biblia nas nie dotyczy, bo my wstrętne ateisty, a światło się pali jeszcze parę godzin po tym, jak dziecko uśnie. I nic. Żyjemy sobie. 🙂