Co mi w blogerskiej duszy gra, czyli „Kochany pamiętniku…”

„Jestę blogerę”, napisała jedna z blogerek, tak wiecie, niby dla śmiechu.

I rzeczywiście, uśmiałam się z tego nieźle, a zrazu dopadły mię melancholijne i smutne refleksje, że co to właściwie znaczy, być blogerem (czy blogerę)? Może to, że mogę sobie w profilu prywatnym na fejsie w rubrykę „zawód” wpisać „bloger” zamiast „kura domowa”?

Czy bloger to brzmi dumnie?!

Czy bloger to zawód? Wiecie, dostaje bloger w prezencie mydło/powidło/smarowidło/czytadło i rach ciach pisze artykulik, co za problem, godzinka-dwie-trzy roboty, do tego parę zdjęć, obrobić, obciąć, wrzucić wszystko na fejsa, insta, googla, twittera, linkedina, pinteresta, snapchata czy innego czata, skomentować, zalajkować, odpisać… no doprawdy: TO ma być PRACA???!

No właśnie: czy bloger to brzmi dumnie?

Hmm. Tworzę tego bloga już prawie trzy lata, a mogę się założyć, że wielu z moich znajomych nawiet nie wie, że mam bloga. Dlaczego nie wiedzą?

Bo ja bidna, chociaż rozkręcam fanpage’a i grupę na fejsie oraz konto na instagramie, i chwalę się tam jak tylko mogę każdym nowym artykułem, tak naprawdę… trochę się tego wstydzę. Bo wiecie jak to jest. Na fejsach i instach człowiek schowa się za jakimś swoim zdjęciem (na którym mniej lub bardziej przypomina prawdziwego siebie) i promuje: „Jestę blogerę, zobaczcie co fajnego napisałam, a kuku!”

A tymczasem w realu…

Co zrobię dziś na obiad? Muszę wreszcie uprasować te koszule i schować gdzieś (gdzie?!!!!) torby z pudełkami po chusteczkach, które zawalają nam sypialnię? Musimy pograć na skrzypcach/akordeonach/iść na spacer/na zajęcia. Trzeba zrobić badanie techniczne samochodu, naprawić usterkę, która wyszła podczas badania technicznego, znów pojechać na badanie techniczne. Trzeba pouczyć dzieci angielskiego, zagonić do matematyki, kupić podręcznik do hszpańskiego, znaleźć hydraulik, a najlepiej od razu fachowca do remontu łazienki… rety kotlety, przecież ja już od dwóch tygodni nie napisałam nic na bloga!!!!! Ale przecież, wszak, zaprawdę – RODZINA JEST NAJWAŻNIEJSZA. Blog to takie tam sobie lanie wody, takie wynurzenia, wynaturzenia, grafomania, fanaberie znudzonej kury domowej. I ja mam się chwalić, że nie mam czasu uprasować mężowi koszul, bo piszę bloga?!

Coż. Nigdy nie będę rasową blogerką, bo jak napisałam wyżej, „jestę blogerę” głównie w wirtualu, a do tego mam opory, żeby opisywać nasze prywatne życie, czyli kłótnie, krzyki, bałagan, chaos i to wszystko, co składa się na nasze edukacyjno-domowe życie rodzinne (szczęśliwe, bo jednak nie tylko kłótnie!), a co opisane na blogu złożyłoby się niechybnie na mój sukces gdyż, jak wiadomo, publiczność lubi, kiedy krew się leje i trup ściele gęsto.

Przy tym mam opory, by pokazywać publicznie zdjęcia naszych dzieci, co, kiedy jest się „blogerę parętingowym”, również należy do obowiązków zawodowych, gdyż, jak wiadomo, publiczność lubi, kiedy pokazujemy zdjęcia słodkich buziek i nóziek.

Ale o czym to ja miałam…

Aha, już wiem, miałam dziś napisać tak od serca, jak w Liście od Kornelii O… (kto się jeszcze nie zapisał – gazu na dół, do okienka zapisów! …ups, przepraszam, kto się jeszcze nie zapisał – bardzo uprzejmie zapraszam!).

Miałam napisać tak od serca, co mi ostatnio w duszy gra tak, że czasem zasnąć nie mogę. Oraz co w moim życiu się ostatnio wydarza, tak wiele, że pisać bloga nie mam czasu.

A więc piszę od serca:

O tym, że mimo złożonych tu i ówdzie obietnic,

wciąż w fazie planów są moje e-booki o edukacji domowej dla początkujących (chociaż treści do niego poniekąd już mam) oraz o zero waste nie tylko dla świrów, co wpędza mnie w poczucie winy i frustracji.

O tym, że mimo składanych dawno temu obietnic,

nie daję rady publikować artykułów dwa razy w tygodniu, oraz „trzaskać” zadań z cyklu Rok Bez Marnotrawstwa raz na tydzień. No bo jednak w nocy trzeba też spać.

O tym, że zawsze kiedy mam wenę do pisania,

muszę akurat zrobić coś innego niecierpiącego zwłoki, a co sprawia, że wena ucieka. Tak, tak, podział spraw na ważne, pilne, ważne i pilne oraz pilne i ważne nie zawsze jest taki oczywisty, a w efekcie wszystko sprowadza się do tego, że moje pisanie rzadko kiedy jest najważniejsze i najpilniejsze. (Zwróćcie uwagę na to, że dodałam przedrostek „naj”!)

O tym, że jak napalam się na pisanie i rozwijanie bloga

to rzeczywistość stawia mnie do pionu i krzyczy: „Daj spokój z blogiem! Żyj! Ciesz się dziećmi, ucz, czytaj, dziergaj, szyj! Ale przede wszystkim gotuj, pierz, sprzątaj i rób zakupy!!!”

O tym, że bloger musi czytać coś więcej niż inne blogi.

Ostatnio czytywałam Beatę z „Vademecum Blogera”, Olę z „Jestem Interaktywna”, Igora z „Antifragile”, a z blogów „zwykłych”, życiowych, prawdziwie osobistych – Basię z „Zacisza Domowego”. Wracam też powoli do lektury prostego i naprawdę minimalistycznego (choć autorka wcale nie obnosi hasła „minimalizm” na sztandarach) bloga „W poszukiwaniu szczęścia” Tiny Mamasz.

Muszę Wam napisać jeszcze o jednym blogu. Przed wakacjami zaczytywałam się namiętnie w Get The Look, blogu genialnej stylistki Grety Kredki, która nie mówi kobietom „Jak się ubrać, by Twój biust wydawał się większy” albo „Jak się ubrać, by Twoja kanciasta sylwetka przypominała klepsydrę” (co de facto oznacza: „musisz udawać/ukrywać swoją prawdziwą urodę, bo daleko Ci do obowiązującego ideału/kanonu”).

Greta Kredka mówi kobietom: „Odkryj swój typ urody i eksponuj, podkreślaj go odpowiednim ubiorem. Nie ubieraj się w koronki i falbanki, jeśli jesteś chłopczycą. Nie wbijaj się w garsonkę, jeśli masz figurę prawdziwie kobiecą.” To jest blog, który trzeba koniecznie czytać „od końca”, czyli od pierwszego artykułu, aby zrozumieć całą koncepcję, na której opiera się podział na typy urody.

Aaa….!!! Miało być „coś innego niż inne blogi”! No właśnie… Dzieci wciąż pytają: „Mamo! Przeczytałaś w końcu „Feliksa, Neta i Nikę”?” Mówią, żeby zacząć od „Teoretycznie Możliwej Katastrofy”. Ok, zacznę.

O tym, że poszłam na całość i wrzuciłam na bloga wyskakujące wszędzie okienko,

które sprawi niechybnie, że czytelnicy mnie znienawidzą i porzucą, buuuuu, chlip, chlip! (Mężem już przestałam się przejmować, bo choć bloga nie czyta, a wyskakujące okienka sprawiają, że dostaje napadów kichania, a psik!, to i tak mnie kocha. Chyba.)

Po prawdzie, to to okienko chyba jednak nie wyskakuje, tylko pojawia się tu i ówdzie pod artykułami (po prawdzie, to prawie pod każdym artykułem…).

O tym, że nawet udało mi się zsynchronizować to okienko

z tak zwaną „stroną lądowania” (o, na wzmiankę o „stronie lądowania” to dopiero mój Mąż dostaje napadów… nie kichania, tylko śmiechu!) oraz serwisem Mailchimp do obsługi zapisów.

O tym, że to okienko służące do zapisów na „mój darmowy mini kurs online w formie e-booka o tym, jak być (choć trochę) zero waste i nie (dać się) zwariować”

działa jak szalone, bo zapisały się aż dwie (2!) osoby, z których jedną jestem ja we własnej osobie! (musiałam wypróbować, jak działa).

O tym, że skoro robię z siebie durnia na blogu

to nie ma się co dziwić, że wstydzę się do tego bloga przyznawać w realu…

A skoro już o realu mowa, to napiszę i tutaj od serca:

O tym, że kłócę się (nooo… nie tak często, ale jednak, bo wredna baba ze mnie) z Mężem.

Hmmm… a są wśród Was takie, które się nie kłócą? Jak to robicie, prześwięte niewiasty???!

O tym, że coraz mniej kłócę się z dziećmi.

Bo dobrze mieć syna-nastolatka, który zaczyna rozumieć dorosłych.

O tym, że w poprzedni weekend byliśmy na skrzypcowych warsztatach

Warszawskie Dni Suzuki i było to piękne i pracowite doświadczenie. Tylko… czy ktoś z Was może wie, dlaczego niektórzy rodzice pozwalają dzieciom bawić się smartfonami (i dzwonić z nich!!!) podczas koncertu??!!

„X Wieczorku Kabaretu Starszych Panów”,

który w zeszłą sobotę odbył się w Domu Kultury „Świt” i w którym mieliśmy zaszczyt wziąć z Mężem udział jako chórzyści. Cudnie było przypomnieć sobie lata studenckiego śpiewania w chórze i pobyć przez chwilę w magicznym świecie teatru.

O tym, że na potrzeby organizacyjno-logistyczne tegoż szalonego muzycznego weekendu zamieniłyśmy się z moją siostrą samochodami,

dzięki czemu wyszło na jaw (dociekliwa siostra to odkryła!), że jeżdżę już cztery miesiące bez ważnego badania technicznego, co skutkowało tym, że dwa dni miałam „w plecy” (badanie, mechanik, badanie).

O tym, że dostaliśmy od naszej szkoły Benedykta podręczniki

– takie śliczne, nowe (pal sześć, że zmiażdżone krytyką na fejsbukowej grupie Edukacja Domowa), i po co ja się kurczę blade odszkalniałam przez sześć lat, kiedy teraz znów mam ochotę siebie i dzieci uszkolnić.

A mówiąc poważnie, podręczniki są „mega”! Napakowane ćwiczeniami jak młody i ambitny adept kulturystyki sterydami i zastanawiam się, czy uda nam się „przerobić” choć jedną trzecią… zwłaszcza że młodzież ma tyle rozgrzebanych projektów:

A to tworzenie grafiki i projektu świata do gry planszowej; a to wymyślanie języka do „jakiegoś świata fantastycznego”; a to pisanie powieści w odcinkach (Najstarszy).

A to autorska gra strategiczna dla jednego gracza, złożona z zajmujących połowę podłogi w pokoju dziecięcym klocków, figurek i pudełek, (partyjka rozgrywana przez jedyne dwa tygodnie); a to lektura kolejnej serii powieści Ricka Riordana; a to lektura „Algebry w obrazkach” Larrego Gonicka (Rodzynek).

A to planowanie siódmych urodzin (17 stycznia), czyli ustalanie jadłospisu (tort bezowy, babeczki czekoladowe, lody truskawkowe, ciasto z jabłkami i pierniczki…), tematyki czyli przebrań (księżniczki), robienie listy gości, pisanie i rozdawanie zaproszeń; a to rysowanie planu łódki na której się żeglowało w wakacje, tudzież projektu samochodu-kampera, tudzież domu w kształcie psa, tudzież najróżniejszych księżniczek o najróżniejszych podwójnych imionach („Mamo! A jakie są imiona na „M”!?); a to lektura archiwalnych numerów „Anioła Stróża” oraz zainspirowane tym rysowanie drzewa genealogicznego naszej rodziny; a to budowa domku za kanapą powiązana z organizacją jego zwiedzania – bilety, zaproszenia, opaska z napisem „przewodnik” dla przewodnika (Gwiazda).

O tym, że dzieci wciąż potrafią zadziwiać,

na przykład tym, że na początku roku szkolnego płaczą (nie będę pokazywać palcem) jak to chcą zrezygnować ze szkoły muzycznej, po czym okazuje się, że wracają z zespołu akordeonowego uśmiechnięte od ucha do ucha mówiąc, że „było fajnie”. Oto magia grania zespołowego!!!

O szyciu toreb ze starych ubrań,

przerywanym ciągłym psuciem się maszyny, wożeniem jej do naprawy oraz wydzwanianiem do fachowca, który uczciwie radzi, że jeśli chcę szyć „na poważnie” to powinnam kupić sobie trzydziestoletniego „Łucznika”, a nie to plastikowe (co z tego że markowe) badziewie.

O tym, że nie mam czasu dla Stowarzyszenia Zero Waste Polska,

którego jestem członkiem, a dla którego jedyne co mogę zrobić, to pisać bloga o zerołejście i wrzucić na tegoż bloga banery stowarzyszeniowe. (Hej, nie jest tak żle – właśnie zerknęłam na stronę stowarzyszenia i przypomniałam sobie, że coś tam na nią napisałam!)

oraz…

O tym, że piszę ten artykuł już trzeci dzień

i choć wiem, że jest trochę jak groch z kapustą, to naprawdę lepszy nie będzie, jeśli go jeszcze jutro popoprawiam (czyt. pomęczę). Dlatego, ponieważ to MÓJ blog i mogę pisać na nim co chcę, wrzucam ten tekst jaki jest i… już.

Bo czasem człowiek ma ochotę tak po prostu, od serca, napisać: „Kochany pamiętniku…”

Autor: Kornelia Orwat

To ja. Kornelia zwana Werką, żona męża i mama trójki: absolwenta liceum (pracującego jako grafik 3D), licealisty i ósmoklasistki. Od 2011 roku tkwię w szaleństwie zwanym edukacją domową. Uczę się korekty tekstu i bycia minimalistką. Czasami śpiewam w chórze. Jestem też autorką jednego z pierwszych w Polsce blogów na temat idei zero waste (www.odsmiecownia.pl) i dwóch książek o edukacji domowej: „Droga w nieznane? Edukacja domowa dla początkujących” i „Edukacja domowa niejedno ma imię. Mentorzy edukacji”.

10 komentarzy

    1. Dziękuję bardzo!!! I dziękuję za zapisanie się na listę chętnych na kurs! Jest już cztery osoby (ze mną :-))! Czad, nie?! Ale na poważnie, to ta lista jest po to, żebym wiedziała czy warto się męczyć i nad tym pracować. Z drugiej strony, temat tak we mnie dojrzał, że muszę coś z nim zrobić – wylewa się po prostu z mojej głowy 🙂

    1. Bubo, zaczęłam jednak od „Teoretycznie możliwej katastrofy” i… to straszne! Czytałam wczoraj do drugiej w nocy, a dziś od rana do 11.00! Nawet przy sniadaniu czytałam, a dzieci śniadanie musiały przygotować same 🙂 Siłą się oderwałam przy 15. rozdziale…

  1. less waste przy zapisie mnie najbardziej przekonuje :)))
    hahah.. no rozumiem Cię doskonale, bo mam podobne przemyślenia i działanie 😉
    Moim hasłem usprawiedliwiającym jest, że inwestuję w ludzi (w sensie w dzieci, męża i przyjaciół) i na bloga mi brakuje czasu 😉
    Ale ile razy obiecuję sobie poprawę to tylko ja wiem ;)))

    1. Chciałam poskarżyć się, że niepotrzebnie na blog Gretki Kredki….aaaa… pochłonęło mnie, chyba niedobrze, bo doba się znowu kurczy 😉

    2. Basja! Miło mi że się zapisałaś! Co prawda mam spore wątpliwości co do tego kursu, bo teraz taka moda, że wszyscy blogerzy kursy robią (niedługo będą kursy o tym co ugotować na obiad, hehe :-)), ale z drugiej strony – fajnie że COŚ robią, mają pomysły i chęci do tworzenia.
      Inwestowanie w rodzinę jest na pewno ważniejsze niż w bloga! Blog nam na starość herbaty przysłowiowej nie poda 😉
      A co do Grety to wciąga strasznie! A jeszcze te komentarze! Z drugiej strony jakaś rozrywka nam, mamom, też się należy, nie?

  2. Czy to moje wrażenie, czy ktoś ma taki jesienno-deszczowy dół? Albo melancholię… Trochę trudno się zakonserwować w takim nastroju, gdy codzienność skrzeczy i wyłazi z każdej dziury (np. ze zlewu z brudnymi naczyniami, kosza z brudnymi ubraniami). Czasem chciałoby się zrobić coś wielkiego, nowego, innego.
    Lubisz „Dziennik Bridget Jones”? Kiedyś zastanawiałam się, dlaczego ten film (nie książka) jest taki świetny (ja na przykład za nim przepadam). Według mnie dlatego, że każda kobieta jest taką Bridget – chciałaby być idealna, ciekawa, piękna, szczupła, wysoka, z rajstopami, które nie puszczają oczek …(tu można sobie wstawić cokolwiek). I nawet gdy teoretycznie wszystko jest ok, to nagle się okazuje, że np. idąc na imprezę wchodzimy na płytkę chodnikową, która się rusza i obryzguje nas brudna woda spod niej, i całe spodnie są brudne. Albo okazuje się, że w czasie spotkania, gdzie brylowałyśmy humorem i uśmiechem oraz celnymi uwagami cały czas miałyśmy szminkę na zębach i tzw. misia-pandę pod oczami.
    Podsumowując komentarz w stylu „mydło i powidło” chcę tylko powiedzieć, żeby naprawdę nie dać się zwariować wyobrażeniom o czymś idealnym – niby to wiemy, ale ulegamy iluzji.
    Pozdrawiam.

    1. Ruda! Jak zwykle dziękuję za Twoje mądre słowa. Coś jest na rzeczy z jesienną deprechą… ale to nic, po burzy wychodzi słońce, nie?
      Z Bridget Jones masz rację – dlatego kobiety ją lubią, że ma więcej kompleksów i strzela więcej gaf niż one. Sama miałam kiedyś podobną sytuację jak ta ze szminką, tyle że z jakimś szpinakiem na zębach 🙂 Jeszcze raz dziękuję, że poświęcasz swój czas żeby napisać tutaj parę słów! Dobrej i pogodnej jesieni Ci życzę! (Rety, zabrzmiało jak reklama domu starców, hehe ;-))

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *