Zabierz i oddaj, czyli dla kogo subwencja oświatowa?

Subwencja oświatowa! Jak podzielić te ciasteczka?

Boże Narodzenie! Nie planowałam pisania dzisiaj artykułów na bloga, ale nie wiadomo po co zajrzałam na fejsa i co widzę?! Afera! Rząd podpisał rozporządzenie w sprawie sposobu podziału części oświatowej subwencji ogólnej dla samorządów.

Co skutkować będzie obcięciem subwencji dla szkół na dzieci spełniające obowiązek szkolny poza szkołą.

Już od 1 stycznia 2016. O 40 %. O czym napisał między innymi Gość Niedzielny.

I zaczęło się. „Zamach na edukację domową!”, „Czy to ma być polityka prorodzinna?”, „Co z dziećmi niepełnosprawnymi w ED?”, „A może jednak to perwszy krok do wprowadzenia bonu oświatowego?”.

Mnóstwo kontrowersji, niepokoju, złości, ale też pomysłów i inicjatyw: petycje, propozycje spotkań z przedstawicielami rządu, propozycje słusznych i sprawiedliwych rozwiązań, które nigdy nie będą słuszne i sprawiedliwe.

Słowem, w środowisku edukacji domowej zawrzało i nici ze spokojnych Świąt.

Poczytałam, przejrzałam dyskusję i opadły mi ręce.

No bo w końcu w tym wszystkim chodzi o co? Otóż o to, jak podzielić i rozdać (czytaj: rozkraść) nasze pieniądze, pieniądze zabrane nam w podatkach.

Wszyscy zawsze krzyczą: Niech Państwo da! Niech da: na żłobki, na chorych, niepełnosprawnych, na szpitale, na szkoły, na edukację domową, na dzieci, i tak dalej.

A ja nie chcę żeby mi Państwo cokolwiek dawało!

Ja nie chcę, żeby mi zabierało!

Najpierw Państwo zabiera część naszych dochodów w podatkach, a potem łaskawie nam trochę oddaje w formie różnych dotacji, subwencji i innych niesprawiedliwych redystrybucji.

Prawda jest taka, że subwencje oświatowe dla dzieci edukacji domowej służą głównie szkołom.

Bo tylko nieliczne szkoły mają rzetelną i ciekawą ofertę dla dzieci edukowanych domowo. Co też nie oznacza, że wszystkie dzieci z niej korzystają. Więc i tak jest niesprawiedliwie.

No dobrze. Nie znam się na finansach, a tym bardziej na sposobach rozdzielania publicznych pieniędzy.

Jednak wiem jedno. Nie korzystam (ok, czasem, baaaardzo rzadko korzystałam) z żadnych łaskawie mi przez szkołę (która przecież dostawała na moje dzieci subwencję) oferowanych „atrakcji”. Jedyne, co mam od szkoły, to możliwość bezstresowego zdania egzaminów przez moje dzieci.(*sprostowanie pod tekstem) Za co jestem szkole niewymownie wdzięczna. Naprawdę. I w sumie niczego więcej nie potrzebuję. Sama sobie zorganizuję resztę. Tylko czy naprawdę możliwość bezstresowego zdania egzaminów to coś, za co szkoła powinna otrzymywać takie niemałe przecież pieniądze?

Tak, dobrze się domyślacie. Jestem za subwencją oświatową trafającą bezpośrednio do rodziców edukujących domowo.

Nie wiem jak technicznie miałoby to wyglądać. Nie moja w tym głowa, bo za to płacę urzędnikom, aby wiedzieli jak się takie sprawy załatwia. Wszystko mi jedno, czy oddadzą mi moje pieniądze w formie bonu, kuponu, czy gotówki.

Chcę po prostu sama zdecydować na co je wydam.

Czy na dodatkowe zajęcia z chemii, historii sztuki, czy na wakacje na Hawajach. Czy też może, dlaczego nie, na zajęcia organizowane przez szkoły, jesli będą ciekawe i wartościowe.

Nie jestem za państwowym zabieraniem, a potem oddawaniem czegokolwiek lub nie z tego, co się uprzednio zabrało. Jednak jest jak jest i nie zanosi się na zmianę. Więc proszę bardzo, Panie i Panowie urzędnicy: komplikujecie sobie życie, tworząc system „zabierz wszystkim – oddaj niektórym”, to teraz się męczcie i użerajcie z obywatelami, którzy i tak nigdy nie będą zadowoleni.

Co napisawszy, wyłączam komputer i idę bawić się z dziećmi. Bo one nie potrzebują subwencji, one potrzebują Nas, Rodziców.

Błogosławionych Świąt!

* Czuję się w obowiązku sprostować (30.12.2015) swoją rozemocjonowaną opinię sprzed kilku dni. Istotną korzyścią, jaką zaoferowała nam szkoła, były stypendia oferowane przez pewien czas. Była to realna pomoc, forma podzielenia się subwencją. Nie zmienia to mojego przekonania, że lepiej i prościej byłoby, gdyby subwencja trafiała od razu do rodziców.

Autor: Kornelia Orwat

To ja. Kornelia zwana Werką, żona męża i mama trójki nastolatków: absolwenta liceum, licealisty i siódmoklasistki. Od 2011 roku tkwię w szaleństwie zwanym edukacją domową. Lubię pisać (nie tylko bloga), spacerować, robić na drutach i szydełkować. Uczę się korekty tekstu i bycia minimalistką. Czasami śpiewam w chórze. Jestem autorką dwóch książek o edukacji domowej: „Droga w nieznane? Edukacja domowa dla początkujących” i „Edukacja domowa niejedno ma imię. Mentorzy edukacji”.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *