Egzaminy czas zacząć… i podręczniki dedykowane edukacji domowej tworzyć!

Jesteśmy jak student uczący się do sesji.

Najstarszego, który jest w szóstej klasie, czeka zdanie sześciu egzaminów. Ma czas od marca do maja.

Nie ukrywam i pisałam o tym nieraz, że praktykujemy unschooling, który po polsku pozwolę sobie nazwać odszkolnieniem (O! Właśnie znalazłam definicję unschoolingu w Wikipedii, gdzie też jest tak przetłumaczony.).

Potocznie odszkolnieniem w środowisku edukacji domowej i demokratycznej nazywamy odzwyczajanie się od szkolnego podejścia w nauczaniu. Od pokusy robienia z dziećmi „szkoły w domu”. Oznaczałoby to, że „odszkolnienie” to pewien proces, który ma swój początek i koniec. Odszkolniliśmy się i już.

Jednak „odszkolnienie” jest słowem, które najlepiej oddaje sens pojęcia „unschooling” rozumianego jako styl edukacji. Bo działając alternatywnie w stosunku do szkoły, siłą rzeczy wciąż się odszkalniamy. Czyli uczymy inaczej niż w szkole.

Cóż, uczymy się inaczej (i czego innego) niż w szkole, ale wciąż obowiązuje nas polskie prawo, co oznacza, że musimy zdawać egzaminy na zakończenie każdej klasy.

Co oznacza również, że na pewien czas musimy nasze odszkalnianie zawiesić na kołku i podszkolić się, czyli pouczyć tego, czego wymaga szkoła. Do egzaminów. Coby nasze dzieci nie miały braków w wiedzy ogólnej. Coby znały odmianę rzeczownika przez przypadki („Co?! W węgierskim jest aż 27 przypadków?!!!” – wykrzykuje dziecię po zapoznaniu się z informacją o deklinacji rzeczownika w Wikipedii) lub rodzaje stopniowania przymiotników, czy też, że sięgnę do zagadnień związanych z „formami porozumiewania się” – zasady kulturalnej dyskusji (!).

I wcale z tego nie kpię. I wcale nie uważam, że to zbyteczne. Jednak nie sądzę, żebyśmy do wyposażenia dzieci w tę wiedzę ogólną potrzebowali szkoły czy egzaminów. Chociaż oddając egzaminom sprawiedliwość, przyznaję – mobilizują! Dlatego je lubię, mimo wszystko.

Czy zauważyliście, że używam liczby mnogiej? „Jesteśmy jak student”, „Uczymy się inaczej”, „Musimy zdawać egzaminy”. Przecież to nie ja będę zdawać te egzaminy i nie ja się do nich uczę! Zaraz… czy aby na pewno?!

No dobrze. Trochę namieszałam. Tutaj napisałam, że dzieci uczą się same, tam dodałam, że nie zależy mi na ich dobrych wynikach na egzaminach, a znów jeszcze gdzie indziej przyznałam, że gonię ich do podręczników.

Właściwie… wychodzi na jedno. Ja ich gonię, ale uczą się sami. A do tego jeszcze ja uczę się z nimi.

Bo oczywiście Najstarszy może samodzielnie uczyć się z podręcznika, jednak moim zadaniem jest sprawdzić jego wiedzę i pomóc mu ją utrwalić. Czasem rozwiać wątpliwość i coś wytłumaczyć. Odpytać go. Powtórzyć razem z nim. Pokazać mu, jak zrobić notatki. Pomóc uporządkować wiedzę pod kątem wymagań egzaminacyjnych.

Więc jednak go uczę.

Nie daję mu wiedzy na talerzu, ale uczę go, jak się uczyć. Jestem przy tym jak koleżanka, z którą – bywało – my, szkolne dzieci, umawialiśmy się, żeby powtórzyć materiał do klasówki czy egzaminu.

Więc przy okazji też się uczę.

I przy tej okazji zauważam, jak bardzo nauka w szkole różni się od nauki w domu. Ściślej mówiąc – od naszej nauki w domu, bo jak to wygląda w innych domach, mogę sobie jedynie wyobrażać na podstawie rozmów z moimi koleżankami po fachu.

W szkole dzieci uczą się „systematycznie”, czyli przez cały rok sukcesywnie przerabiają zagadnienia z podręcznika. Po kolei, lekcja po lekcji, przyswajają małe porcje wiedzy i ćwiczą ją, robiąc ćwiczenia i zadania domowe. My, w naszym domu, stosujemy raczej technikę „na studenta” bądź „na sesję”. Czyli przez cały semestr imprezujemy, a gdy zbliżają się egzaminy, siadamy i kujemy.

Takie podejście ma swoje wady i zalety.

Wadą jest praca pod presją czasu, choć z tego co pamiętam, jeszcze nie tak dawno w ogłoszeniach o pracę spotkać można było często sformułowania typu „wymagana umiejętność pracy pod presją czasu”…

Wadą jest też być może niedokładne i niedoskonałe opanowanie materiału, ale bądźmy szczerzy – czy metoda „szkolna” gwarantuje nam dokładne i doskonałe opanowanie materiału?

Zaletą techniki „na studenta” jest oczywiście cały semestr imprezowania! Imprezowanie, czyli odszkolnienie: czas na czytanie, zabawę, czytanie, gry, czytanie, działania twórcze, czytanie, zajęcia sportowe, artystyczne, edukacyjne, czytanie… Czas na nudę. Sen. Czas spędzony z rodziną. Rozmowy, dyskusje, kłótnie („znajomość zasad kulturalnej dyskusji” się kłania). Obowiązki domowe. Po prostu życie. I zdobywanie wiedzy i umiejętności w sposób niezbyt zorganizowany, a jednak skuteczny, bo bazujący na naturalnej motywacji.

Zaletą techniki „na studenta” jest też całkowite zanurzenie w danym zagadnieniu.

Jeśli, dajmy na to, przez tydzień, dwa czy trzy przygotowujemy się tylko do egzaminu z polskiego, łatwiej nam „ogarnąć” całość. Łatwiej znaleźć zależności pomiędzy zagadnieniami. To tak jak czytanie na raz nie sześciu książek, lecz jednej. Nie mieszają nam się wątki, wchodzimy całymi sobą w świat wykreowany przez autora.

Znakomicie ujął to Dariusz Karłowicz w swoim najnowszym felietonie „Szkoła” (tygodnik „w Sieci”, numer 9 (222) 2017):

Do dziś nie mogę zrozumieć zdumiewającego pomysłu, żeby niewielki przecież materiał każdego przedmiotu dzielić na cztery lata. Skąd wziął się koncept, żeby jedną niedługą książkę rozdzióbać na mikrorozdziały, a potem w malutkich odcinkach czytać ją tak długo, by nikt już nie wiedział, gdzie właściwie jesteśmy. Co zapamiętaliby państwo z książki, którą akurat czytają, gdyby kazano wam przerabiać ją w taki właśnie sposób? I to przerabiać na przemian z dziesięcioma innymi książkami? Przez cztery lata dwa razy w tygodniu w sesjach nie dłuższych niż trzy kwadranse. W Ludlumie by się człowiek pogubił, a co dopiero w chemii czy historii. Czy nie łatwiej za jednym zamachem przeczytać całość?

No właśnie. Cały czas coś mi się w tych podręcznikach nie podobało. Narzekałam, że stworzone do pracy w szkole, a nie w domu. Że jakoś ciężko się z nich uczyć. Że trudno znaleźć potrzebne informacje, że pomieszanie z poplątaniem, groch z kapustą, sieczka – brzydko mówiąc.

I teraz, przy okazji uczenia się do egzaminu z polskiego, widzę w czym rzecz.

Przygotowujemy się do tego egzaminu według zagadnień egzaminacyjnych przygotowanych przez szkołę (Szkoły Benedykta). Mamy ładną, przejrzystą tabelkę, w której zagadnienia podzielone są na główne działy: kształcenie literacko-kulturowe, naukę o języku, ortografię i interpunkcję.

Tymczasem podręcznik („Ciekawi świata” wyd. Operon) jest skonstruowany zupełnie inaczej! Podzielony jest na rozdziały (lekcje), w których naprzemiennie ułożone są zagadnienia z poszczególnych działów z naszej tabelki. W jednym rozdziale mamy zagadnienie literacko-kulturowe (oznaczone kolorem niebieskim), w kolejnym gramatyczne i językoznawcze (kolor zielony), w następnym ortograficzne (brązowy), a jeszcze w następnym – związane z doskonaleniem umiejętności pisania (fioletowy). I tak dalej.

Spis treści wygląda jak sznur koralików: niebieski, zielony, brązowy, niebieski, zielony, niebieski, zielony, fioletowy.

Bardzo ładnie. Kolorowo. Dzieci w szkole nie będą się nudzić, przerabiając na języku polskim przez trzy miesiące tylko gramatykę, potem przez kolejne trzy – wyłącznie literaturę i kulturę, zaś przez kolejne trzy – tylko ortografię. Każda lekcja będzie o czymś innym: dziś poczytamy i porozmawiamy o lekturze, jutro poćwiczymy jęzkoznawstwo. Słusznie chyba. Takie podejście imituje realia życiowe.

Tyle że podręcznik skonstruowany według tego podejścia nijak nie nadaje się do przygotowań egzaminacyjnych.

Ucząc się, na przykład, gramatyki, marnujemy mnóstwo czasu na znajdywanie w podręczniku poszczególnych zagadnień rozrzuconych po całej książce w dość bezładny, i – mam wrażenie – przypadkowy sposób. W końcu okazuje się, że czegoś w podręczniku do szóstej klasy w ogóle nie ma. Zastanawiamy się: „A może to było w podręczniku do piątej klasy? A może w czwartej?” Ręce opadają…

Z pomocą przychodzą inne książki, takie jak repetytoria czy słowniki, ale tutaj znów nie zawsze wiemy, co z zawartej w nich wiedzy wchodzi w zakres podstawy programowej wmaganej dla szóstej klasy, bo są to zazwyczaj książki grupujące wiedzę całych etapów edukacyjnych (podstawówka, gimazjum, liceum).

Mówiąc krótko: marzę o podręcznikach dedykowanych edukacji domowej.

Takie cuda są już na przykład w Stanach Zjednoczonch, gdzie edukacja domowa jest bardziej rozpowszechniona. Wierzę, że i u nas powstaną, i że to tylko kwestia czasu.

Bo czy tak trudno przekonstruować istniejący już podręcznik – trzymajmy się przykładu języka polskiego – tak, żeby tworzył kilka odzielnych części, na przykład:

  1. Literatura
  2. Kultura i sztuka
  3. Językoznawstwo
  4. Pisemne i ustne formy wypowiedzi

Zamiast takich (autentyczne tytuły pierwszych czterech części naszego podręcznika wydawnictwa Operon):

  1. O powstaniu świata głoszą od dawna
  2. Od zawsze poszukiwano mądrych opowieści
  3. Od zawsze: jeden pomaga, drugi przeszkadza
  4. Człowiek od dawna z naturą

A oto co powiedziałam dziś do Najstarszego, kiedy usiadł do podręcznika:

Skup się na gramatyce. Wyłuskaj to co najważniejsze. Potem, jak już zdasz egzamin, będziesz sobie mógł czytać ten podręcznik ile zechcesz.

Bo podręcznik, o którym mowa, jest naprawdę sympatyczną i ciekawą książką z obrazkami. Aż chce się czytać. Ale kiedy potrzebujemy wiedzy uporządkowanej i zrozumiale, przejrzyście ułożonej, wiedzy w pigułce łatwej do przełknięcia przed egzaminem – musimy szukać gdzie indziej.

To co? Piszemy podręczniki dla edukacji domowej?

 

P.s. Jeśli chcecie wiedzieć, co sądzą o egzaminach ubiegłoroczni maturzyści edukowani domowo, zapraszam do przeczytania mojej relacji z Debaty „Jedna teza, pięć perspektyw”.

Autor: Kornelia Orwat

To ja. Kornelia zwana Werką, żona męża i mama trójki nastolatków: absolwenta liceum, licealisty i siódmoklasistki. Od 2011 roku tkwię w szaleństwie zwanym edukacją domową. Lubię pisać (nie tylko bloga), spacerować, robić na drutach i szydełkować. Uczę się korekty tekstu i bycia minimalistką. Czasami śpiewam w chórze. Jestem autorką dwóch książek o edukacji domowej: „Droga w nieznane? Edukacja domowa dla początkujących” i „Edukacja domowa niejedno ma imię. Mentorzy edukacji”.

14 komentarzy

  1. Cytat z Karłowicza rozkłada na łopatki nie tyle podręczniki, co cały system szkolny ;-p

    Z podręcznikami nie jest tak źle 😉

    Podręcznik z polskiego „Słowa na start!” podzielono na dwie części: „Kształcenie literackie i kulturowe” i „Kształcenie językowe”.
    Mamy tylko pierwszą część (po znajomej) – same teksty i ćwiczenia do nich.
    Domyślam się, że w drugiej części jest gramatyka i ortografia (?).

    Natomiast podręczniki z przyrody / matematyki / historii podzielone są na rozdziały-tematy.
    Da się czytać po kolei 😉

    1. O widzisz! A ja kupiłam podręcznik zalecany przez naszą szkołę, bo rozkład materiału na przestrzeni etapu klas 4-6 różni się w zależności od podręcznika więc chciałam sobie ułatwić życie 🙂

      Dużo się jeszcze musimy nauczyć o/w tej naszej ED 🙂 Żartuję czasem z Najstarszym, że jest królikiem doświadczalnym 🙂 Z Rodzynkiem i Gwiazdą będę miała może łatwiej?

  2. No faktycznie cytat „rozkłada na łopatki” 🙂 A swoją drogą są tematy które można „robić „przez tydzień, a inne nawet przez miesiąc i nadal nie ma się dosyć 🙂 Ale są te i takie, które „trzeba przeżyć”, bo większego wyboru nie ma 🙂

    1. U nas takim tematem-przedmiotem który „trzeba przeżyć” jest informatyka. Wymagania programowe są dziwaczne. No i w ogóle: Po co egzamin teoretyczny z czegoś co stosujemy głównie w praktyce?

  3. Jeśli nie umiesz rozwiązać problemu, nie ma nikogo, kto by się na tym znał, to jedyne wyjście – zostać ekspertem i doradzać innym. Ty chyba musisz tak samo – zostać ekspertem w nauczaniu domowym i napisać ten podręcznik – dla siebie na przyszłość i innych.
    We wrześniu kupiłam podręcznik do angielskiego dla dzieci przedszkolnych, które nie potrafią czytać, są ładne karty, płyty CD, kupiłam nawet podręcznik metodyczny. Okazuje się, że dziecko w ogóle nie interesuje się książką, słucha tylko piosenki, a angielskiego uczymy się z youtuba, rozmów i zabaw. A taka byłam mądra, gdy po przeanalizowaniu kilku książek kupiłam tę jedyną, która miała być podstawą nauki.

  4. Przede mną teraz też Egzamin (dobrze że jeden na 3 lata, a nie co roku ;)) i teraz kiedy powtarzam wszystko od nowa, chemia, biologia, czy nawet j. Polski układają swoje elementy w jedną logiczną całość. W zasadzie do każdego przedmiotu przydało by się jakieś kompendium z najważniejszymi informacjami spisanymi na tylko kilku kartkach.

    1. Łucjo, jakoś mi umknął Twój komentarz 🙂 Takie wrażenie o którym piszesz miałam, kiedy powtarzałam do matury. Najbardziej zachwycona byłam jezykiem polskim. Nagle odkrylam, jaka ciekawa ta historia literatury!

  5. Dla mnie bezsensu jest to,że w podstawówce przerabiamy materiał ale w zakresie podstwowym,potem w gimnazjum lecimy to samo ale rozszerzony,w liceum znowu od nowa i poszerzamy. Dla mnie to absurd, bo np. historię od Starożytnej Grecji i Mezopotamii przerabiałam 3 razy, a nigdy nie zdążyliśmy omówić I Wojny Światowej,nie mówiąc już o dalszej historii! A byłam w klasie z roszerzoną historią! Po co mi Ci wszyscy Bożkowie, poligamia i nie wiadomo co,jak ja nie wiem co to Komuna,o co chodziło w II Wojnie Światowej a nowsze rzeczy?
    Dlatego dla mnie ta reforma teraz i przywrócenie podstawówek jest ok,bo jak w 4 klasie zaczniemy omawiać historię to jest szansa że do 8 klasy podstawówki dzieciaki zdążą się dowiedzieć coś o współczesności.
    Przeraża mnie taka edukacja domowa, w szkole nie byłam najlepsza,bałąbym się,że moje dzieci czegoś niedouczę 😉

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *