Edukacja domowa – jak organizować czas i gdzie znaleźć dzieciom przyjaciół

jak organizować czas

Dzięki pierwszej drugiej części mojego poradnika wiecie już,

jak przekonać (lub nie) męża i babcię do edukacji domowej Waszych dzieci, jak uczyć (lub nie) podstawy programowej, jak godzić (lub nie) edukację domową z pracą zawodową i innymi obowiązkami. Rozwiałam też (?) Wasze wątpliwości dotyczące socjalizacji dzieci.

Z doświadczenia wiem też, że wielu rodziców zaczynających edukację domową martwi się, jak i gdzie ich dzieci znajdą sobie kolegów i koleżanki, jakie wybrać zajęcia i w ogóle jak organizować im czas, którego przecież będą mieć teraz, po zrezygnowaniu ze szkoły (przedszkola) pod dostatkiem!

Zaczynam więc trzecią turę pytań i odpowiedzi. Odpowiedzi – przypominam – subiektywnych i osobistych. W dodatku przekornych i pełnych dygresji. Opartych na przykładach z życia (naszego) wziętych.

Jedziemy:

8. Jak organizować dzieciom czas (i naukę)?

Na to pytanie nie ma jednej odpowiedzi. To znaczy… odpowiedź brzmi: RÓŻNIE.

Bo wszystko zależy od rodziny i jej stylu życia. Od jej wartości, upodobań, od zawodu rodziców (jeśli są podróżnikami, dzieci będą podróżować z nimi). Właśnie to jest piękne w edukacji domowej – że możemy pielęgnować te różnice. Tak, pielęgnować!

W odpowiedzi na pytanie nr 3. dotyczące podstawy programowej, pisałam o tym, że istnieją różne style, „szkoły” edukacji domowej. Że jedni rodzice bardziej przywiązują wagę do systematycznej nauki rozumianej tradycyjnie, zaś inni stawiają na tzw. „unschooling”, czyli naukę nieformalną, płynącą z życia, wiedzę wchłanianą mimochodem, poprzez lektury, rozmowy, spotkania z ciekawymi ludźmi, ciekawe zajęcia, zabawę.

Pomiędzy tymi dwoma – powiedzmy – skrajnymi stylami, jest jeszcze dużo czegoś pośredniego. Nazwałam to koktajlem. Koktajlem, czyli mieszanką stylów edukacji domowej.

Sposób organizacji czasu w edukacji domowej zależy w dużym stopniu właśnie od tego koktajlu. No i od tego o czym napisałam wyżej, czyli od stylu życia, upodobań i wyznawanych wartości.

Znam rodziny „ranne ptaszki”, które lubią wstawać wcześnie i od razu brać się do roboty, czyli robić rozruch na świeżym powietrzu, odrabiać zadania, chodzić na poranne zajęcia.

Znam też rodziny „sowy”, które dzień zaczynają trochę później, a najbardziej aktywne są po południu i wieczorami.

I znów, znam wiele rodzin, hmm… „rannych sów” (?!) czyli stanowiących mieszankę obu typów. Przecież byłoby nudno, gdyby wszystkie dni były podobne do siebie jak dwie krople wody. I gdyby wszystkie rodziny były podobnie zorganizowane. (Choć podejrzewam, że dla niektórych z Was „nudno” oznacza „bezpiecznie” i „przewidywalnie”. Może i słusznie. De gustibus non est disputandum.)

Jak to jest u nas?

U nas rytm dnia ewoluuje i zmienia się wraz ze zmianą naszej sytuacji.

Co oznacza, że wraz z dorastaniem dzieci i trwaniem w edukacji domowej zwiększył nam się poziom luzu jeśli chodzi o uczenie się tradycyjne – czyli siedzenie przy stole i „przerabianie” podręczników (swoją drogą niektórym podręcznikom przydałoby się porządne przerobienie na coś lepszego).

Przez pierwsze lata nie mogłam się odszkolnić i narzuciłam sobie rolę nauczycielki, która ma realizować program.

Według podręczników, bo tak wydawało się najprościej. Ale okazało się, że podręczniki są stworzone do szkoły. A ani ja, ani dzieci nie są stworzone do szkoły. Tak już mamy. (Zresztą, kto jest stworzony do szkoły? To już raczej szkoła jest stworzona dla… kogoś.)

Więc poddałam się i wreszcie odszkolniłam.

Wreszcie zrozumiałam, że nie jest ważne, w jakiej kolejności i czego dzieci będą się uczyć. Że istotne jest, by robiły to z pasją. Że wolę, aby z wypiekami na twarzy czytały po raz dziesiąty „Zerko Żeglarza” czy „Eragona”, niż przerabiały po kolei lekcje tak, jak to przewiduje program szkolny. Bo nie ma nic bardziej nieefektywnego niż praca czy nauka, która nas nudzi. Bo lepiej jest być specjalistą w jakiejś ulubionej dziedzinie niż prymusem bez pasji.

Zresztą, widzę jak nasze dzieci, którym pozostawiamy swobodę, interesują się i literaturą, i nauką, i sztuką. Jednego dnia zaczytują się w archiwalnych programach z Opery Narodowej, innego w Makuszyńskim, a jeszcze innego w archiwalnych numerach „Świata Nauki” czy „Małego Gościa Niedzielnego”. A jeszcze znów kiedy indziej w niczym się nie zaczytują, tylko bawią cały dzień. Albo chodzą i narzekają, bo mają doła.

Może to trochę jak „Bobas lubi wybór”.

Znacie tę książkę? Była modna kilka lat temu. To o odżywianiu, ale doskonale oddaje ducha edukacji domowej w stylu unschoolingu i Montessori.

Idea polega na tym, że bobas wybiera sobie jedzonko z tego, co stoi na stole (ważne żeby było zbilansowane, ale żeby dziecko miało z czego wybrać) i zjada je samodzielnie, rączkami lub sztućcami, brudząc przy tym siebie i otoczenie. Żadnego karmienia łyżeczką i wciskania na siłę. Zje ile chce, co chce i jak chce. Jest przy tym brudne i szczęśliwe, ale najważniejsze, że samodzielne!

Tak więc, pamiętajcie: Żadnego karmienia łyżeczką i wciskania na siłę! 

Co do kolejności uczenia się, to ma ona oczywiście duże znaczenie chociażby w matematyce i językach obcych (pisałam o naszej praktyce przy okazji odpowiedzi na pytanie nr 3).

Jednak gdy widzę, jak dziewięcioletni Rodzynek wwierca się przy kolacji ledwie już widzącymi oczami w „Hiperprzestrzeń” Michio Kaku to, po pierwsze, zastanawiam się co on z tego rozumie, a po drugie myślę sobie… a jakie to ma znaczenie?!

(„No dobrze, bobas lubi wybór, ale egzaminy trzeba zdać!” – słyszę jak wołacie. Odsyłam zatem ponownie do odpowiedzi na pytanie nr 3, gdzie napisałam, jak przygotowujemy się do egzaminów.)

Ale miałam pisać o naszym rytmie dnia.

Jesteśmy typem nocnych (ściślej – wieczornych) marków. Lubimy długie wieczory, bo wtedy jesteśmy w komplecie. Niestety, mąż wraca z pracy późno i nie mamy sumienia gonić dzieci do łóżek zaraz po jego powrocie. Więc chodzą spać około 22.00, a wstają 8.00 – 9.00.

Lubimy długie wieczory, ale lubimy też długie poranki. Mąż idzie do pracy, a my, domowi, jeśli akurat nigdzie się nie spieszymy, to śniadanie jemy długo, rozmawiając, czasem czytając Biblię dla dzieci. Są to swoiste „lekcje”, bo rozmowa schodzi na bardzo różne tematy. Dyskutujemy o przeczytanym fragmencie z Biblii, o życiu, nauce, sztuce, przeczytanych książkach, wymyślonych historiach. Czasem po prostu żartujemy i wygłupiamy się. Czasem szukamy czegoś w internecie, w książkach. Trochę to bywa kłopotliwe, bo robi się wtedy harmider i bałagan. Muszę wtedy w pewnym momencie zarządzić koniec śniadania i sprzątanie ze stołu, coby śniadanie nie przeszło w obiad.

Czasami mamy zajęcia o 10.00, czasem idziemy na spacer albo na wycieczkę (np. do Centrum Nauki Kopernik). Wtedy nie robimy „długich poranków”. Po obiedzie są zajęcia w szkole muzycznej i treningi sportowe. Dawniej po śniadaniu lub w międzyczasie mieliśmy tak zwaną MAPA (matematyka, angielski, polski i akordeon, czyli codzienny, no prawie codzienny, zestaw obowiązkowy) ale w tym roku szkolnym jeszcze się nie wdrożyliśmy. Spokojnie, wdrożymy się.

Kiedyś opisałam Mój idealny dzień w edukacji domowej, taki, wiecie, jak do reportażu w telewizji śniadaniowej.

Chcę tutaj podkreślić, że edukacja domowa to ZMIANY. Ewolucja, dostosowywanie się do tego, że dzieci rosną i ich potrzeby się zmieniają. Zmieniają się pory roku. Pogoda. Zdarzają się choroby, okresy zastoju i „oddechu”. Do tego dostosowujemy nasze plany i aktywności.

Co się tyczy organizacji życia w ogóle.

Istnieją rodziny, które uwielbiają mieć mnóstwo zajęć, wycieczek, lekcji muzealnych i, jak ja to nazywam, „tajnych kompletów”. Są to najczęściej rodziny miastowe. Na wsiach siłą rzeczy „atrakcji” jest mniej. Może dzięki temu jest spokojniej i dzieci częściej się mogą ponudzić?

Od jakiegoś czasu staram się zoptymalizować ilość zajęć i ich odległość od domu. Jeśli mam gdzieś jechać godzinę w jedną stronę po to, żeby uczestniczyć w zajęciach trwających półtorej godziny, to odpuszczam.

W domu też mamy co robić. Pisałam o tym tutaj, w kontekscie minimalizmu.

9. Gdzie znaleźć zajęcia dla dzieci?

Jakie to powinny być zajęcia?

To pytanie może wydać się głupie bardziej doświadczonym praktykom edukacji domowej. Jednak dla początkujących jest ono naturalne. Gdy dzieci chodzą do szkół, prawie wszystko mają zapewnione na miejscu. Zaraz, wróć! Zapewnione na miejscu?! To dla kogo w takim razie są szkoły językowe, korepetycje?!

 No tak – są TEŻ dla nas, edukatorów domowych.

Możemy korzystać ze szkół językowych (my jeszcze nie korzystamy, bo z językami dajemy radę sami), możemy korzystać z korepetycji (polecam zbiorowe, bo to dobra okazja do zawarcia nowych znajomości, a przy tym wychodzi taniej).

Możemy korzystać ze szkół i ognisk muzycznych, szkół Suzuki i Yamaha (tych od muzyki, nie od motocykli). Z domów kultury, bibliotek (często są jak małe domy kultury), ognisk pracy pozaszkolnej (jordanków). Z pałaców młodzieży. Z harcerstwa, skautingu. Z galerii (warsztaty), muzeów (lekcje muzealne i warsztaty), centrum nauki (laboratoria i inne zajęcia), teatrów (warsztaty i spektakle), filharmonii i opery (koncerty i warsztaty), ogrodów zoologicznych i botanicznych (lekcje przyrody). Z klubów sportowych. Z uniwesytetów dziecięcych. Festiwali nauki. Wykładów otwartych na uczelniach. Usług przewodników miejskich, górskich i innych.

Ponadto każda chyba szkoła, a zapisani musimy do jakiejś być, organizuje jakieś zajęcia czy to dedykowane edukacji domowej, czy zwyczajnie – kółka zainteresowań.

Często szkoły dają też dzieciom z edukacji domowej możliwość uczestniczenia w niektórych lekcjach (np. języka obcego czy w-f). A nawet jeśli nie dają, a potrzebujemy – zapytajmy, poprośmy! W końcu i tak ich wyręczamy z tylu innych zadań, prawda?

Nie wiem jak Wy, ale ja większość zajęć znajduję w internecie. Czy to z pomocą wyszukiwarki, wpisując np. „klub ping-ponga” czy „balet dla dzieci”, czy na grupach edukacji domowej na Facebooku.

Wiele osób tworzy na fejsie wydarzenia, organizując coś i w ten sposób zbiera grupę chętnych na, dajmy na to, wycieczkę z przewodnikiem po mieście. Rodziny się na wycieczcie poznają, wymieniają pomysłami na zajęcia czy wspólne spędzanie czasu. Tworzą się grupy i podgrupy, zawiązują przyjaźnie, coraz łatwiej dostać „cynk” o jakichś ciekawych zajęciach, bo informacje rozchodzą się już nie tylko via Facebook, ale i via e-mail czy sms.

Tak to działa u nas w Warszawie i prawdopodobnie w innych dużych miastach.

W mniejszych miastach jest zapewne trudniej o „grupy i podgrupy” edukacji domowej, ale za to lepiej działa tradycyjna poczta pantoflowa i siłą rzeczy (skoro ma się mniej znajomych w edukacji domowej) można się bardziej zintegrować ze środowiskiem nieedukacyjnodomowym, co może być bardzo dla nas korzystne (przyjazny sąsiad stolarz czy sąsiadka ogrodniczka to skarby, o jakie trudno w wielkim mieście), o ile przekona się to środowisko, że nie jest się wariatami.

Jakie zajęcia powinny mieć nasze dzieci?

To oczywiście zależy od dzieci (no dobrze, i od rodziców też), ale na pewno nie lekceważyłabym sportu i zajęć artystycznych. Reszta – w zależności od aktualnych potrzeb i zainteresowań.

Nie wpadajmy w pułapkę pod tytułem: „To fajne i tamto też, a na to chodzą dzieci mojej koleżanki, więc moje też będą.”

Nie wpadajmy w pułapkę pod tytułem: „Moje dzieci mają teraz, jak już nie chodzą do szkoły, tyle wolnego czasu! Muszę go im zapełnić!”

Nie wpadajmy w pułapkę pod tytułem: „Po to ich zabrałam ze szkoły, żeby się wreszcie czegoś nauczyły porządnie!”

I pamiętajmy, proszę! o tym, że małe dzieci potrzebują przede wszystkim ruchu i zabawy (jak konie!), a nie skrzypiec, baletu, języka angielskiego, chińskiego oraz programowania. To pisze ta, której pięcioletnia córka uwielbia chodzić na balet i właśnie zrezygnowała ze skrzypiec. To pisze też ta, która języka francuskiego nauczyła się w wieku lat dwudziestu, bo bardzo tego chciała, a nie dlatego, że jej rodzice chcieli.

Dzieci z wiekiem same coraz częściej dają znać, czego potrzebują.

„Mamo, chciałbym nauczyć się strzelania z łuku.” „Chciałbym chodzić na modelarstwo.” Czasem widzimy, że coś je fascynuje i wtedy można zaproponować zajęcia związane z tą fascynacją. Ale nic na siłę. Do wszystkiego trzeba dojrzeć. A czasem do niektórych rzeczy nigdy się nie dojrzeje i już. Tak ma być.

W naszej edukacji domowej robiliśmy kilkakrotnie „podchody” do różnych zajęć, na których zależało nam, rodzicom, i przez jakiś czas udawało się w tym sensie, że delikwent chodził i był nawet zadowolony. Ale gdy nadarzała się okazja, by na te zajęcia nie iść – korzystał skwapliwie. I w końcu rezygnował, wykruszał się z tych zajęć.

A są zajęcia, z których tenże delikwent nie zrezygnuje za żadne skarby, na które chodzi z zapałem i na które zawsze się cieszy. I tego się trzymamy. I wcale nie jesteśmy zwolennikami tezy, że „jak zaczęłaś/zacząłeś, to skończ”. Choćbyś się miała/miał męczyć.

Po co tracić czas, który można spożytkować na coś bardziej dla nas potrzebnego?

Jasne, czasem trzeba umieć rozpoznać prawdziwą niechęć do czegoś od chwilowego zniechęcenia czy zmęczenia, ale nikt nie mówi że będzie łatwo. (Zwłaszcza ja nie mówię!)

Oczywistym jest, że, tak jak w „Bobas lubi wybór”, możemy podsuwać dzieciom różne propozycje zajęć. Ale, znów – nic na siłę.

– Chcesz na robotykę? – Tak! – Chcesz na ceramikę? – Nie! – Chcesz na historię sztuki? – Tak! – Chcesz na basen? – Nie! – No chodź na ten basen. – Nie! – MASZ IŚĆ na basen!!! (Ortopeda kazał…)

A może zerkniecie na nasz tygodniowy plan lekcji? Jest już nieaktualny, ale daje pewne wyobrażenie, jak wygląda tydzień w edukacji domowej.

Tym sposobem dotarliśmy do pytania ostatniego, na które udzielę najkrótszej odpowiedzi:

10. Gdzie znaleźć kolegów i koleżanki dla dzieci?

Jak to gdzie?! Na tych wszystkich zajęciach, o których napisałam wyżej.

Oraz:

W sąsiedztwie, w parku, na placu zabaw, w grupach znajomych z edukacji domowej, przy parafii (o ile się udzielamy i należymy do grup), w wolontariacie, w chórze, na facebooku… (żartuję).

W rodzinie. Bliższej i dalszej.

Warto sobie uświadomić, że bardzo (a czasem nawet bardziej) cenne są przyjaźnie z nie-rówieśnikami: z ludźmi starszymi, z dorosłymi, z dziećmi młodszymi od siebie. Naprawdę wiek nie jest najważniejszym kryterium doboru przyjaciela. 

A koledzy i koleżanki – rówieśnicy na pewno się znajdą. Ich obecność też jest ważna. Miejmy oczy i uszy szeroko otwarte, wychodźmy z dziećmi z domu, bądźmy otwarcie na nowe znajomości i będzie dobrze.

Zresztą, socjalizacja jest przereklamowana.

Głowa do góry! Przygoda zwana edukacją domową czeka! Zapewniam Was, że nie będziecie się nudzić, co to to nie.

Autor: Kornelia Orwat

To ja. Kornelia zwana Werką, żona męża i mama trójki nastolatków: absolwenta liceum, licealisty i siódmoklasistki. Od 2011 roku tkwię w szaleństwie zwanym edukacją domową. Lubię pisać (nie tylko bloga), spacerować, robić na drutach i szydełkować. Uczę się korekty tekstu i bycia minimalistką. Czasami śpiewam w chórze. Jestem autorką dwóch książek o edukacji domowej: „Droga w nieznane? Edukacja domowa dla początkujących” i „Edukacja domowa niejedno ma imię. Mentorzy edukacji”.

8 komentarzy

  1. Takie uczenie dzieci poprzez zabawę i różne lekcje może się sprawdzać kiedy są małe, ale już np. W gimnazjum niestety nie da sie tak 🙂

    1. Zuza, to trochę bardziej złożony temat. Mnie raczej nie chodzi o naukę przez zabawę, tylko o to, że dzieci się po prostu powinny dużo bawić. Sama zabawa jest tutaj wartością. (A że zabawa uczy różnych rzeczy, to wiadomo, dzieci mają uczenie się we krwi i wcale nie dlatego że KTOŚ je uczy.)

      Zabawa ma różne oblicza. Małe dzieci głównie się bawią, starsze dodatkowo grają w gry i czytają, a jeszcze starsi – chyba głównie czytają. No więc się uczą 🙂

      Ale rozumiem co masz na myśli (popraw jeśli się mylę) – przy nauce np. do egzaminów trzeba też np ćwiczyć gramatykę, jęz, obcy, czy matematykę. No są rzeczy do których trzeba dziecko „zagonić”, nie ma zmiłuj. Ale im starsze to widzę że łatwiej się zagania samo, bo świadome że trzeba.

      Dotknęłaś tematu unschoolingu, mam zamiar napisać też o tym artykuł tutaj.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *